Przemyśleń kilka po irlandzkim referendum, c.z.1

Obrazek użytkownika DoktorNo
Świat

Jakiś czas temu w moim uniwersytecie było zorganizowane spotkanie z jednym z urzędników UE z dyrektoriatu Komisji Europejskiej odpowiedzialnego za współprace na polu spraw wewnętrznych i sprawiedliwości. Zapytałem go, jak w świetle deficytu demokracji wygląda kwestia Europejskiego nakazu aresztowania.

Wywołałem tu kwestie deportacji obywateli jednego kraju UE do drugiego. Argumentowałem, że kwestie związane z organami ścigania są ważne, gdyż są one ściśle związane z zaufaniem na styku obywatel-państwo. On mi odpowiedział: to kwestia norm, i ich spełniania. No bo jeżeli więzienia n.p. w Rumunii będą według standardów, to sądzi, że społeczeństwo nie będzie miało nic przeciwko przetrzymywaniu tam aresztowanych. Normy są, więc zaufanie automatycznie jest - tak to odebrałem. W ten sposób miałem próbkę myślenia technokratycznego rodem z kręgów Komisji Europejskiej.

Decyzje, dyrektywy i inne akty prawne same z siebie nie tworzą wspólnoty, a technokratyczne podejście do problemów rodzi prawdziwe absurdy, wskazane ostatnio przez Bronisława Wildsteina:

Unia Europejska uznała, że rosnące koszty paliw wymagają jej interwencji. (…) Sprawa została rozwiązana poprzez dostarczenie Europejczykom niezbędnych informacji oraz wniosków z nich płynących. Również polskie stacje benzynowe zarzucone zostały zieloną ulotką, która nosi tytuł: “Oszczędzaj nie tylko paliwo. 10 wskazówek, jak zredukować zużycie paliwa i chronić środowisko naturalne”. Wstęp podpisany przez europejskiego komisarza ds. energii i sekretarza generalnego Stowarzyszenia Europa tłumaczy wagę tych zagadnień. Potem następują wskazówki.

“Utrzymuj samochód w dobrym stanie i regularnie sprawdzaj poziom oleju. (…) Usuń niepotrzebne przedmioty z bagażnika i tylnych siedzeń. Im cięższy samochód tym większe obciążenie silnika i większe zużycie paliwa. (…) Używaj klimatyzacji tylko wtedy, gdy jest to konieczne. (…) Prowadź swój pojazd z rozsądną prędkością i przede wszystkim jedź płynnie. (…) Staraj się przewidywać sytuację na drodze”. Chciałoby się cytować bez końca.

Arogancja euroelit jest zatrważająca, gdyż nie ogranicza się ona tylko do tego typu absurdów, ale też do pryncypialnego traktowania obywateli. Czy ci ludzie nie zdają sobie sprawy, że swoimi działaniami delegitymizują Unię Europejską? Za kilka lat, kiedy przedstawi się kolejny projekt jakiegoś traktatu, jeszcze większy procent populacji będzie uważało, że jest on zbyteczny. Widać tu pewną niekonsekwencje; tyle razy się mówi o potrzebie stworzenia europejskiego społeczeństwa obywatelskiego, o potrzebie zlikwidowania deficytu demokracji, budowie europejskiej tożsamości itp itp. a z drugiej w warstwie czysto praktycznej widać pohukiwanie na niesubordynacje społeczeństw i państw. Społeczeństwo nie chce traktatu? No cóż, tym gorzej da niego. Przykładem tej mentalności niech będzie doniesienie Bilda:

Szef frakcji socjalistycznej w Parlamencie Europejskim Martin Schulz powiedział gazecie "Bild", że jeśli wszystkie pozostałe państwa UE ratyfikują Traktat Lizboński, "a Irlandczycy nie zaprezentują żadnego rozwiązania, pojawi się pytanie o ich pełne członkostwo".

Free your Mind trafnie zauważył:

Najciekawsze jednak wydaje się to, że eurokraci mający fioła na punkcie walki o prawa mniejszości i na punkcie pouczania rozmaitych zacofanych narodków na ten temat, gdy zupełnie legalnie zabrała głos (unijna) mniejszość w postaci obywateli Irlandii, nie chcą przyjąć tego faktu do wiadomości. Wygląda więc na to, że są Mniejszości i mniejszości - i jedne mają prawa absolutne, inne zaś najlepiej żadnych, ale przede wszystkim mamy historyczną lekcję dowodzącą, że eurokracja to nie są żarty.

Bertold Brech napisał poemat w 1953 roku, widząc tłumienie protestów robotniczych w NRD, że chyba już nadszedł czas, aby "rząd rozwiązał społeczeństwo i wybrał sobie nowe". Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że widze identyczne podejście do tematu ze strony eurokratów, eurodeputowanych i niektórych euroentuzjastów, w szczególności intelektualistów popierających "projekt europejski".

Już wcześniej zauważyłem, zarówno eurosceptycy jak i euroentuzjaści żyją w jakimś matriksie. Ci pierwsi albo jak krytykują UE to totalnie, albo za to, za co akurat krytyka jest najmniej zasłużona. Często towarzyszy temu kompletna niewiedza, no bo jak inaczej skomentować fakt, iż w niektórych środowiskach Euroregiony uchodzą za rozbiór Polski, gdy tym czasem są niczym innym jak formą współpracy transgranicznej jednostek samorządu terytorialnego, i żadne cedowanie terytorium na rzecz jednego czy drugiego państwa nie ma! Potem euroentuzjaści wytykają takie bzdury, i mają koronny argument o swojej wyższości wobec "ciemnogrodu".

Ci drudzy albo "jadą" tekstami rodem z prounijnych broszurek z okresu sprzed akcesji, albo eksterializują swoje kompleksy wobec zagranicy, lub po prostu wykładają swoje swoje ideologiczne widzimisie upatrując w UE substytutu niechcianego nacjonalizmu i tożsamości narodowej, które mają być wyparte przez "nacjonalizm" unijny. Wypadało by wspomnieć, że wszelkie próby stworzenia nowej tożsamości "na siłę", czy to w Jugosławii, czy w ZSRR zakończyły się raczej mało zachęcająco. Czasami odnoszę wrażenie, że federalistyczne ciągotki euroentuzjastów biorą się z chęci porównania z USA, no bo skoro USA są potęgą i są federacją, to dlaczego by Europa miała by nie stać się potęgą po staniu się federacją? Brzmi logicznie, prawda? :P Tak jak stwierdzenie że skoro sen wzmacnia, a wódka usypia, znaczy to, że wódka wzmacnia.

Ja siebie samego kwalifikuje jako eurorealiste, choć musze przyznać że definicja tego terminu nie oddaje w pełni moich poglądów w tej materii. Bez wątpienia UE posiada pewne sukcesy, np. utworzenie unii walutowej, czy wspólnego rynku.

W innych obszarach, decydujących o przyszłej pozycji całego kontynentu na świecie, jest jednak źle. Tak jest np. z strategią Lizbońską, która jest zwykłym pustosłowiem, czy absurdalnymi pomysłami na np. zrobienie "europejskiego Google" czy... dotowania produkcji gier komputerowych! Wspieranie branży IT w UE powoli staje się czystą farsą, zdominowaną przez bezwzględny lobbing wielkich koncernów z jednej strony, i myślenie życzeniowe biurokratów z drugiej, o czym napisał Paweł Krawczyk.

Nie da się ukryć, że obecny zakres kompetencji instytucji unijnych spowodował, że faktycznie UE w pewnych obszarach zaczyna przypominać federacje. Jeżeli w ramach Komisji Europejskiej zachodzą ważne dla pół miliarda mieszkańców, to np. kwestia bezpieczeństwa instytucji unijnych w obliczu szpiegostwa z zewnątrz będzie musiała być brana pod uwagę całkiem serio. Podobnie z walką z korupcją. OLAF posiada za małe kompetencje do śledzenia tego typu spraw, w związku z tym sensowne wydaje się stworzenie struktur federalnych odpowiedzialnych za bezpieczeństwo struktur unijnych jako takich.

Dlatego więc pytanie o federalizm europejski wydaje się zasadne. Europa osiągnęła w swoim procesie integracji pewien punkt krytyczny.

Mamy tu do czynienia z sytuacją "albo-albo": czyli albo konsekwentnie dążymy do stworzenia federacji, z całym pakietem typowo federalnych instytucji, albo w ogóle nie idziemy tą drogą. Oznacza to złą wiadomość dla euroentuzjastów i eurosceptyków jednocześnie, gdyż wszelkie związki państw oparte na konfederacji albo ulegały przekształceniu w federacje, albo się po prostu rozpadały. Sprawna polityka bezpieczeństwa czy zagraniczna wymaga czegoś więcej niż sprawnych instytucji i technokratycznej oprawy, mianowicie przywództwa.

Przywództwo jest jasno określone w przypadku państwa, a w UE odpowiednika takowego na szczeblu wspólnotowym nie ma, mamy co najwyżej koalicje i dominacje poszczególnych państw, a więc tego typu polityka jest wciąż zależna od państw członkowskich.

Przywództwo jest możliwe do osiągnięcia albo poprzez hegemonię jednego mocarstwa, albo poprzez pewną formę "koncertu mocarstw", czy też francusko-niemieckiego "dyrektoriatu", albo poprzez faktyczną federalizacje. Jak widać pole do manewru nad przyszłością Unii jest dość ograniczone. Federalna UE wymaga jednak stworzenia podziału i równowagi władz, podobnego w zwykłym państwie narodowym, a więc Komisja musiała by się zamienić w super-rząd, wyłaniany przez super-parlament, równoważony przez super-sądy i jakąś formę reprezentacji państw członkowskich ("stanów", "landów"), i to jeszcze przy założeniu że będzie istniał paneuropejski "demos" i przestrzeń publiczna na skale kontynentu.

W przeciwnym razie federalna UE stała by się biurokratycznym molochem, o niejasno ustalonym suwerenie i o bez odpowiedzialności przed obywatelami.

c.d.n.

Brak głosów