Specyficzna grupa inteligentów

Obrazek użytkownika wojcicki
Kraj

Pamiętam grupę młodych inteligentów, o których niektóre media piszą i mówią, że jej związek z PRL-em był złożony, i że jej przedstawiciele mieli nieco zdystansowany stosunek do Polski Ludowej, ale uważali ją za własne państwo. Czyli byli i na tak i jakby nieco na nie, trochę uczciwi, ale i trochę umoczeni.

Na SGPiS-ie w latach 1967-1970 widywałem tych w zachodnim stylu ubranych dziarskich ludzi, korzystających z niedostępnych bezpartyjnym stypendiów amerykańskich, rozdzielanych przez ówczesny MSZ i inne reżymowe instancje. Wszyscy oni byli co najmniej kandydatami na członków PZPR, należeli do Koła Młodych Pracowników Nauki i w ogóle robili sporo szumu na Auli Spadochronowej, przystając w drodze do “Jajka” (klubu profesorskiego) i pogadując z grupkami znajomych. Tryskali humorem i przeważnie byli w szampańskich nastrojach.

Po szczerych i nader ciekawych rozmowach z Jurkiem Kropiwnickim (dzisiejszym prezydentem Łodzi), który właśnie kończył studia i w jakiś dość przypadkowy sposób stał się moim (wówczas nieopierzonego 18-latka) cicerone w poznawaniu uczelni, jej organizacji społecznych i ludzi) zorientowałem się, że to po prostu paczka inteligentnych i sprytnych lawirantów, w sposób oportunistyczny wykorzystujących możliwości awansu i mrugających jednocześnie do publiki, że w gruncie rzeczy są niezwykle sympatycznymi i “swoimi” chłopakami. Tylko - rzecz jasna - wiedzą, gdzie jest ustrojowy pies pogrzebany i wykorzystują to skrupulatnie, ale przecież to zrozumiałe, przecież każdy chciałby mieć lepiej i tylko frustraci albo fanatycy po obu stronach barykady jak zwykle przeszkadzają ludziom rozsądnym w normalnym życiu.

I teraz przy okazji omawiania książki Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego “Dzienniki zabrane przez bezpiekę” (Gazeta Wyborcza) możemy przeczytać w tekście napisanym przez Adama Leszczyńskiego:

Emocjonalny związek Wróblewskiego z Polską Ludową jest złożony. Jako debiutujący dziennikarz pisze ze szczerym przekonaniem o zdobyczach socjalizmu, a po manifestacji pod ambasadą radziecką martwi się, że “kontrrewolucjoniści chcą dla siebie coś wygrać”. Z drugiej strony jednak oburzają go stalinowskie zbrodnie, a kiedy wyjeżdża pierwszy raz na Zachód (w 1958 r.), z zaskoczeniem odnotowuje, że w Belgii zwykłego, żyjącego skromnie tramwajarza stać na utrzymanie niepracującej żony i domek z ogródkiem - zupełnie inaczej niż w Polsce. Im późniejsze notatki, tym mniej złudzeń wobec systemu i tym więcej groteskowych anegdot o powszechnej głupocie i niekompetencji jego zarządców. Z trzeciej strony wreszcie - A.K.W. nie przekracza granicy, za którą zaczyna się jawna opozycja. W pamiętnikach cieszy się z dóbr, którymi młodego dziennikarza partyjnej (chociaż źle przez wielu “twardogłowych” działaczy widzianej) “Polityki” obdarzała gomułkowska władza, czyli własnego M [mieszkania] albo samochodu, który był wówczas dobrem bardzo luksusowym. Z czwartej jednak strony - to normalne, że się cieszył; każdy by się cieszył z własnego M. Pamiętniki Wróblewskiego dobrze pokazują skomplikowaną relację znacznej części inteligentów z PRL, którą uważali za państwo z różnych względów ułomne, ale bez wątpienia własne. Za państwo normalne i nienormalne zarazem.

A. K. Wróblewski pisze o ludziach mniej więcej o dekadę starszych od moich milusińskich inteligentów z SGPiS-u. Ale podejrzewam, że opisuje ten sam syndrom “niewinnego” beneficjenta reżymu, którym ekscytują się nasi dzisiejsi opiniotwórczy fatyganci, stawiający swoich faworytów jako wzór postawy demokratycznej i tolerancyjnej.

W tym wpisie nie chodzi mi zupełnie o samą książkę A. K. Wróblewskiego, a jedynie o zjawisko i uporczywą ciągłość syndromu, którego świadomość towarzyszy mi przez całe dorosłe życie.

Brak głosów