O biciu słabszych

Obrazek użytkownika coryllus
Świat

Bicie słabszych jest najbardziej rozpowszechnionym sportem w świecie. Jeśli tylko ktoś ma po temu warunki natychmiast znajduje sobie jakiegoś słabszego przeciwnika i tłucze go bez opamiętania. Nazywa się to realpolitik czasem, a czasem boks zawodowy – zależy od okoliczności. Ponieważ boksem zawodowym zajmują się tutaj inni my porozmawiajmy dziś o realpolitik.

Kraj nasz w tej dziedzinie ma doświadczenia głębokie, bolesne, ale całkiem nie nadające się do wykorzystania, wbrew temu co chcą widzieć rodzimi wyznawcy realpolitik. Tak się przez ostatnie trzysta lat składało, że to my byliśmy słabsi i to nas próbowano bić. Im mocniej się broniliśmy tym bito mocniej. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie jest uniwersalnym wyjaśnieniem całej realpolitik i idei bicia słabszych w ogóle.

Chodzi o to, że słabsi nie są przeważnie słabsi. Oni są słabsi w zadanych okolicznościach, w otoczeniu trzech, czterech równych im potencjałem przeciwników, którzy działają wspólnie. Ci rzekomo słabsi wzbudzają sporo lęku, ale przeważnie nie mają świadomości własnej siły. Nie rozumieją też, a jedynie przeczuwają istnienie jakichś okoliczności zewnętrznych, które bijących skłaniają do aktywności. Są jednym słowem odcięci od ważnych i istotnych informacji. Powyższe przełożenia mają zastosowanie – jak już powiedziałem – w każdych okolicznościach, gdzie dochodzi do konfrontacji kilku potencjałów, nie tylko w polityce. Tam jednak najłatwiej to opisać. Zanim jednak to zrobimy, powiedzmy jeszcze słów kilka o aspiracjach bijącego. Tak się składa, że bijący zwykle jest w układzie elementem aspirującym, bity zaś nie musi aspirować, ale to właśnie najbardziej przeszkadza bijącemu. Bijący ma ponadto – podświadomie, bo w sferze deklaratywnej zieje nienawiścią – spory kompleks bitego, może go wręcz nawet lub lub po prostu jego marzeniem jest zyskanie akceptacji jeszcze silniejszych od niego.

Najlepiej widać to na przykładzie relacji polsko ukraińskich w czasie II wojny światowej. Ukraińcy do upadłego mogą powtarzać, że ich największym wrogiem jest Rosja, ale agresję zawsze skierują przeciwko Polsce i Polakom, bo tak im jest wygodniej, bo to jest przeciwnik słabszy, bezpieczniejszy, o którego nikt się nie upomni. I nie gra tu głównej roli bynajmniej strach przed Rosją i jej służbami. Myślę, że motorem działań Bandery i jemy podobnych była chęć dorównania do standardów reprezentowanych przez najsilniejszy element układu czyli przez Rosję. Nie sądzę, by człowiek dość przenikliwy i politycznie dojrzały, jakim był Bandera nie zdawał sobie sprawy z tego jak bardzo na rękę Rosji są poczynania ukraińskich nacjonalistów na Wołyniu. Na pewno miał tego świadomość, a jeśli tak to wydarzenia te nabierają dodatkowych jeszcze bardziej upiornych kolorów. Oznacza to bowiem, że spod politury politycznej, cienkiej warstwy nacjonalizmów i doraźnych politycznych zagrywek wyziera nam całkiem okropna gęba wojny cywilizacji i kultur, w której nie ten jest wrogiem, który się nim wydaje na pierwszy rzut oka, a wszystkie czyny mają inny zupełnie cel niż to się deklaruje. Zatarcie polskich śladów na wschodzie i dalsze ich zacieranie jest na rękę tylko i wyłącznie Rosji. Im więcej ekscesów i folkloru z Banderą w tle, tym większe zadowolenie na Kremlu. I nich się nikt nie łudzi, że ogłoszenie tego faktu cokolwiek zmieni. Ukraińcy prędzej dadzą się wszyscy na raz wywieźć na Syberię niż przestaną kultywować swoją mniej lub bardziej zakamuflowaną niechęć do Polski. Taka karma. Wyjścia z tego nie ma. Ja przynajmniej go nie widzę.

Trochę podobnie, choć nie całkiem wyglądały relacje Polski i Polaków z Niemcami. Jeszcze na początku XX wieku Polacy byli tą nacją, która Niemcom szalenie imponowała. Poprzez swoje majątki, poprzez tradycję, poprzez konie i pałace, poprzez koneksje zagraniczne, poprzez właściwie wszystko na co mnie mógł sobie pozwolić najbardziej nawet lojalny i dobrze prosperujący urzędnik Jego Cesarskiej Wysokości. Efektem tej frustracji były ustawy wywłaszczeniowe, skierowane wyłącznie przeciwko Polakom i ich własności. Ustawy niezrealizowane w praktyce, z wyjątkiem czterech chyba jedynie przypadków. Ustawy wyśmiane w samych Niemczech przez prasę, ustawy które człowieka niezbyt może rozgarniętego, ale na pewno nie złego z natury, jakim był cesarz Wilhelm uczyniły potworem w oczach opinii europejskiej. Niemcy byli w XIX i XX wieku narodem aspirującym. Ich apetyty, choć duże ograniczały się jednak wyłącznie zarządzania zdobyczami osiemnastowiecznymi, w Polsce i na Śląsku. Trwało to do wojny z Francją i zdobycia Alzacji i Lotaryngii. Ale nawet wtedy Niemcy się nie zmieniły. To znaczy nie miały ochoty na ekspansję zamorską. Nie miały, ponieważ oznaczało to wojnę z Anglią. Anglia zaś to był ten kraj, który Niemcom, a szczególnie ich cesarzowi imponował w sposób nieprzytomny. Wilhelm mógł śmiać się z Anglików i ich plebejskiego gustu, któremu przeciwstawiał gust swoich własnych, polskich w dodatku poddanych, choćby takiej księżnej Radziwiłłowej, ale w istocie Anglia była tym do czego równał. I Anglia uczyniły cały szereg posunięć, który wepchnął Niemcy w wojnę. Nie mogły zagrozić Anglii te kawałki Kamerunu, które sobie tam Niemcy podporządkowały, ale za zagrożenie je uznano. Wojna ta od razu nazwana została wojną światową, a o szczegółach tych zakulisowych wydarzeń przeczytać możemy w nie wydanych nigdy w Polsce (bo po co ) pamiętnikach prezydenta Poincare.

Całe dwudziestolecie i II wojna może być interpretowana jako niemiecka reakcja na zawiedzioną miłość do Anglii. Jeśli nie wierzycie poczytajcie Wittgensteina, co on tam pisze o swoje służbie na kanonierce pływającej po Wiśle pomiędzy Opolem Lubelskim a Annopolem. Bardzo ciekawe rzeczy. Niemcy szukali słabszego do bicia i znaleźli go – w Polsce. Po I wojnie Polska nie imponowała już Niemcom niczym, zajęła się bowiem budową pułapki na własnych obywateli czyli socjalistycznej utopii, nazywanej dla niepoznaki nowoczesnym państwem. Niemców mogło to tylko śmieszyć, a kiedy władzę miast burżujów i wykolejonych arystokratów wzięli w swoje ręce gangsterzy pana Hitlera, wszystko potoczyło się z górki.

O tym jakie są relacje polsko – niemieckie dziś, szkoda nawet mówić.

Mamy więc trzy ważne siły skierowane wektorami w jedną stronę: aspirację, frustrację i agresję. Warunkiem by zadziałały one w sposób niszczący jest domknięcie układu. Świat musi się po prostu odwrócić na dwie minuty i udać, że nic nie widzi. Wtedy właśnie dochodzi do najgorszych potworności, po których można już płakać, lamentować i wzywać Boga na świadka, że się nie chciało do tego dopuścić, ale jednak się dopuściło.

W czasie II wojny światowej takim domknięciem układu był pakt Ribbentrop-Mołotow. Był on prostą konsekwencją przyjęcia przez Polskę angielskich gwarancji bezpieczeństwa. Wielka Brytania po prostu zakręciła słoik, w którym zamknięto trzy duże chrząszcze, z tym, że jeden był słabszy od dwóch pozostałych.

Metodę tę stosuje się z powodzeniem do dziś. W stosunkach wewnętrznych także. Jeśli ktoś chce pozbyć się jakiejś opcji politycznej napuszcza ją na silniejszego przeciwnika dając złudzenie poparcia i siły. Potem zaś zakręca słoik czyli odwraca się i patrzy co się będzie działo. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że dziś, na miesiąc przed wyborami w słoiku znalazł się PiS. Przeciwnicy wydają się, jak na ich rzeczywisty potencjał mało ruchliwi, hasło wyborcze wymyślili wręcz głupawe, a na mieście nie ma wcale plakatów promujących ich kandydatów. Jednym tematem wyborczych dyskusji jest kampania PiS oraz to co powiedział lub czego nie powiedział prezes. Niepokoi mnie po i nie mogę w związku z tym podzielać entuzjazmu niektórych kolegów wynikającego z faktu, ze zaczęła się właśnie ukazywać „Gazeta Polska codziennie”. Może się mylę i mam po prostu złe przeczucia. Poczekajmy.

Wszystkich zapraszam oczywiście na stronę www.coryllus.pl można tam nabyć książki Toyaha i moje. „O siedmiokilogramowym liściu”, „Baśń jak niedźwiedź”, „Dzieci peerelu”. Znajduje się tam także tomik poezji ojca Antoniego Rachmajdy pod tytułem „Pustelnik północnego ogrodu”. Zapraszam.

Brak głosów