Ci od Goethego i od Globocnika. Ci sami.

Obrazek użytkownika Warszawa1920
Blog

W mieście kresowym do którego nie wrócę

jest taki skrzydlaty kamień lekki i ogromny

pioruny biją w ten kamień skrzydlaty

zamykam oczy aby go odpomnieć

 

w moim mieście dalekim do którego nie wrócę

jest ciężka i pożywna woda

kto tobie kubek z tą wodą raz poda

podaje wiarę że zawsze powrócisz

 

w moim mieście którego nie ma na żadnej mapie

świata jest taki chleb co żywić może

całe życie czarny jak wiara że znowu ujrzycie

kamień chleb wodę trwanie wież o świcie

[Zbigniew Herbert, W mieście, z tomu Epilog burzy, 1998]

 

Poniedziałek, 18 luty 2013. Kolejny dzień myślenia symetrycznego na temat relacji polsko – niemieckich. Wczoraj było tak samo. I przedwczoraj. Mało tego: tak będzie i jutro, i (jak to mówili u mnie we wsi) pozajutro. I tak będzie już zawsze. Chociaż nie: to nie jest symetria. W tym akurat przypadku symetrii nie ma. Bo, jak Miał Tam Wtedy powiedzieć nasz Prezydent: „Racje nie są rozłożone równo, rację mają ci, którzy walczą o wolność.” [***]

 

Ojczyzna jest czymś jak najbardziej namacalnym, jest, owszem, w nas, ale jest też obok nas. W konkretach uchwytnych zmysłami. Jest Matką, Ojcem, rodzeństwem, domem rodzinnym, sąsiadem, i drzewem na podwórku, i płotem, krajobrazem za nim, jadącą furmanką, i ryczącą na polu krową. Jest także tą nędzną częścią dobytku, którą można było zabrać z domu podczas wypędzenia. Zimnem, głodem i bólem doświadczanymi w drodze do obozu. Niemieckiego obozu. Bocznicą kolejową, na której martwe, zamarznięte dzieci, jak szczapy drewna, zostały wyrzucone. Wyrzucone przez Niemców. Jako, wkalkulowane zapewne, z niemiecką precyzją, straty w inicjatywie stworzenia nowego, blondwłosego, teraz Jugend, potem Waffen, człowieka. Jest i Ojczyzna tym, czym już nie jest. Spaloną wsią, ukradzionym przez ocalałych sąsiadów gospodarstwem, dzieciństwem, którego nie było, zniszczonym zdrowiem. Zniszczonym przez Niemców. I tym najstraszniejszym. Nie żyjącą siostrą, nie żyjącymi braćmi. Żeby nie dość na tym: zabitymi i bez grobu. Zabitymi przez Niemców. I przez Niemców grobu pozbawionymi.

 

Od dzieciństwa jestem uczony przez tzw. oficjalne czynniki, że nie da się żyć przeszłością, że nie można obwiniać dzisiejszych pokoleń zbrodniami ich antenatów. Przebaczamy i prosimy o przebaczenie. To ma być jedyna obowiązująca myśl przewodnia życia Narodu w całości i każdego z nas z osobna. Równocześnie moglibyśmy przywołać liczne cytaty dowodzące, że „naród bez historii staje się narodem bez przyszłości”. Z kompletnie przeciwnego bieguna historiozofii. Nie chcę jednak powtarzać tych, niewątpliwie mądrych i zawsze potrzebnych, słów by ukazać moją niezgodę na to dojmujące, stereotypowe podejście do idei „uwolnienia” człowieka od wszelkich „nie stąd i nie z teraz” pochodzących wektorów ziemskiej egzystencji. Szanując dzieła naszych wielkich Rodaków, autorów wspomnianych słów o bezwartościowości narodu odrzucającego swą przeszłość, nie sądzę, że nie jesteśmy zdolni samodzielnie sformułować opis naszej osobistej wiary, że to, co dziś, zaczęło się przedwczoraj. I dużo, dużo wcześniej.

 

Willa przy Großer Wannsee w Berlinie jest powszechnie znana. Holocaust albowiem jest powszechnie właśnie uznawany za jedną z największych, o ile nie największą, hańb ludzkości w całych jej dziejach. Sui generis także – tejże ludzkości dorobek. Jak bowiem inaczej odczytywać od lat prowadzoną, w sposób systematyczny i niezwykle konsekwentny, politykę „odniemczania” tego ludobójstwa? Z istotnymi, głoszonymi szczególnie w ostatnich latach, „aspektami” polskimi ... I z polskim w tej polityce udziałem ... Już jednak o sali „Consulatus” zamojskiego ratusza i tym, co się tam wydarzyło 15 lipca 1942 r. wiedza jest, eufemistycznie mówiąc, „elitarna”. Czy bowiem istotnym elementem polskiej państwowej polityki historycznej powinna być pielęgnacja pamięci o tragedii Zamojszczyzny w latach II wojny? Ba!, czy taka polityka w ogóle jest komukolwiek potrzebna? W dobie rządów człowieka, który polskość ma za nienormalność, są to pytania, na które odpowiedzi mogą być tylko skrajnie negatywne. Nie ma sensu potem dziwić się, iż świat zna Lidice, czy Oradour-sur-Glane, natomiast nic mu nie mówią takie nazwy, jak Szarajówka, jak obóz w Zamościu i obóz w Zwierzyńcu, jak Kitów, jak Majdan Stary.

 

Dokładnie teraz, w te zimowe miesiące, obchodzimy 70 rocznicę czegoś co dokładnie, literalnie, wypełnia definicję pojęcia wydarzenia „wołającego o pomstę do Nieba”. Wydarzenia, które swym ludobójczym charakterem wpisuje się w szereg najbardziej barbarzyńskich zbrodni XX wieku. Jeszcze w listopadzie 1942 r. Niemcy rozpoczęli to, co potrafią najlepiej. Tworzyć dla siebie „życiową przestrzeń”. Poprzez eksterminację Zamojszczyzny i jej Mieszkańców, Polaków. Zgodnie z tzw. Generalnym Planem Wschodnim, południowe powiaty przedwojennego województwa lubelskiego miały stać się terenem intensywnego osadnictwa niemieckiego. Z jednej strony szaleństwo (kompletny brak jakichkolwiek związków tych ziem z niemczyzną i ogromna odległość od samych Niemiec), z drugiej jednak potworna precyzja wykonania tych zamierzeń ukazują rzeczywiste oblicze niemieckich idei zjednoczenia i organizacji Europy.

Twórcami pomysłów „modernizacji” Wschodu, w tym Zamojskiego, byli najwyżsi przywódcy III Rzeszy, Hitler, Himmler, Rosenberg. I była to polityka obliczona na wiele lat, właściwie lat „po wojnie”. Można oczywiście uznać za – podyktowane przejściowymi sukcesami militarnymi – fantasmagorie takie „myśli przewodnie” tej polityki, jak przesiedlenie na Syberię (w bardziej ludzkim wariancie) lub po prostu wymordowanie (w – niemieckim wariancie) 51 mln Słowian, czy osiedlenie 10 mln Niemców sprowadzonych z różnych części Europy na terenie okupowanych państw Europy Środkowej. Nie sposób jednak odmówić Niemcom spójności planów z ich realizacją, systematyczności w działaniu, precyzji w identyfikowaniu wrogich celów i tych celów eliminacji. Metodyka wręcz naukowa. Ludobójstwo autentyczne. Podobieństwa do „tu i teraz” – przypadkowe, lub nieprzypadkowe.

 

We wspomnianym dniu 15 lipca 1942 r., Odilo Globocnik, zwierzę, które określane było jako człowiek i jako taki zostało mianowane szefem SS i policji dystryktu lubelskiego w tamczesnej Generalnej Guberni, w historycznym zamojskim ratuszu oficjalnie ogłosił, iż Zamojszczyźnie przypadł zaszczyt otwarcia jako pierwszej krainie swoich bram przed niemieckimi nasiedleńcami z Europy. Na tej konferencji nie zabrakło, a jakże, przedstawicieli ówczesnych opiniotwórczych i wiodących mediów. Te reprezentowali dziennikarze, zapewne zarazem intelektualiści i autorytety (…), z „Krakauer Zeitung”, takiej wojennej …, takiej wojennej. A potem działy się rzeczy, o których już media „głównego nurtu” nie pisały. Wszak formalny, właściwy dla tych spraw, minister, Pan Heinrich Himmler wszystko pięknie opisał i uzasadnił w Zarządzeniu ogólnym nr 17C ustalającym Zamojszczyznę jako „pierwszy obszar osadniczy” w GG. To zrozumiałe bowiem, że ziemie nad Tanwią, Huczwą, Sołokiją, Wieprzem i Sopotem nadają się idealnie dla przybyszy germańskich z Bośni i volksdeutsch`ów z Europy wschodniej, a sam Zamość jest kapitalnym pomysłem na miasto niemieckie.

 

Tragedia wsi zamojskich nie rozpoczęła się bynajmniej w listopadzie 1942 r., kiedy Niemcy przystąpili do realizacji tego, co przeszło do historii jako wysiedlenie i pacyfikacja tej krainy. Jak w całej naszej Ojczyźnie, Niemcy także i tu walczyli z każdym przejawem polskości od samego początku wojny wrześniowej 1939 r. i potem w trakcie okupacji. Miasta były bombardowane, nie oszczędzano przy tym w żadnym stopniu, rzecz jasna, zabudowy cywilnej (np. szkół). Wkrótce zaś zaczęła się gehenna codziennego bytowania „pod niemieckim panem”. Mordowanie, poprzedzane regularnymi polowaniami, Żydów, których w tej części Polski żyło stosunkowo wielu. Bezwzględna eksploatacja gospodarcza. I eksterminacja – biologiczna, społeczna, ekonomiczna – polskiej inteligencji tej krainy. To nie miał być wszak kraj dla odwiecznych jego mieszkańców; ci byli przeznaczeni do ról zgoła nowych: niewolników dostarczających zboże i mięso najpierw dla armii panów, po jej zaś zwycięstwie nad światem – dla spokojnych amatorów poezji Goethego i oper Wagnera. Jak był łaskaw zarządzić nowy dysponent tego nowego przywiślańskiego kraju, pan dr praw Hans Frank, nakazując 26 października 1939 r. obowiązek pracy dla ludności polskiej od 18 do 60 roku życia i – po raptem niespełna dwóch miesiącach – rozciągając ten obowiązek już na czternastoletnie właściwie dzieci. Za całą edukację wystarczyć miały arytmetyka w postaci odliczenia worków z ziemniakami lub żytem i znajomość geografii trasy chałupa – punkt kontyngentowy. Taka polityka prospołeczna i prorodzinna, taka forma walki z bezrobociem, taka organizacja życia gospodarczego. Taka właśnie, na tamte czasy, a może i na inne czasy też dobra? Wielki syn ziemi zamojskiej (choć urodzony w Odessie), doktor Zygmunt Klukowski, w swoich wojennych dziennikach, pod datą 23 grudnia 1939 r. zanotował: (…) Zamość robi bardzo przykre wrażenie. Na ratuszu olbrzymia chorągiew czerwona z czarną swastyką, takaż chorągiew na gmachu starostwa, na gmachu dawnej Akademii Hetmańskiej … Niemców wszędzie pełno – na ulicy, w sklepach, kawiarniach, prawie tyle samo co ludności cywilnej. (…) [Ten, i dalsze cytaty słów Zygmunta Klukowskiego, pochodzą z tomu I „Zamojszczyzny”, dotyczącego lat 1918 – 1943 i wydanego przez Ośrodek KARTA w Warszawie w roku 2008.]

 

Nocą z 27 na 28 listopada 1942 r. Niemcy przystąpili do planowej budowy „infrastruktury” pod nową przestrzeń życiową dla siebie. Rozpoczęło się od wsi Skierbieszów. Według różnych źródeł, zapewne w zależności od wysiedlanej miejscowości, Polacy mieli od 5 do 60 minut na spakowanie się, przy czym jest to pojęcie, biorąc pod uwagę okoliczności, bardzo eufemistyczne. Bagaż miał nie przekraczać bowiem 20 – 30 kg na wysiedlanego, a należy pamiętać, że ówczesna zima była niezwykle sroga, mrozy już na przełomie listopada/grudnia były dojmujące, rosnąc z dnia na dzień do ponad – 30˚C w styczniu 1943 r., tak więc samo zapewnienie ciepłej odzieży właściwie wyczerpywało limit „kilogramoosobowy” pańsko zarządzony przez naszych sąsiadów (dziś) zza Odry. Niemcy realizowali przy tym zwyczajną, na szczeblu państwowym, rzec by można, sankcjonowaną, kradzież, zabraniając Polakom zabierania wszystkiego, co miało jakąkolwiek większą wartość. Równocześnie – zgodnie z wcześniej formalnie wprowadzonymi i, a jakże, naukowo pięknie uzasadnionymi zasadami – następowało dzielenie ludzi na tych spełniających kryteria socjologiczne, etyczne i rasowe oraz bydło, nadające się jedynie do przymusowej pracy w Rzeszy (w najlepszym przypadku) lub do zgnicia w błocie Majdanka, czy Oświęcimia (tego rodzaju „bydła” Niemcy łaskawie doliczyli się, statystycznie oczywiście, jak to dobrze zorganizowany, porządny naród potrafi, „zaledwie” około 70 tysięcy). W każdych czasach są tacy profesorowie, dla których „niektóre istoty o cechach ludzkich” tworzą „konflikt moralny” i stają się „dyskusyjne” ze względu na ich „użyteczność” w nowoczesnym społeczeństwie i tegoż społeczeństwa spokojne, przy paryskiej bagietce i lekturze L'Humanité, egzystowanie. W każdych czasach. … Także w latach po II wojnie, kiedy to szacowni niemieccy profesorowie od teorii rasy, od planowania osadnictwa wspieranego eugeniką, od nowoczesnej, germańskiej agronomii opartej na niewolnictwie Słowian, od – jak najbardziej! – budowy autostrad i idealnych miast wytyczanych przez wypalane do gołej ziemi tereny Generalnej Guberni, kiedy to owi luminarze niemieckiej, tysiącletniej nauki wiedli dostatni, spokojny, niczym nie zmącony żywot na niemieckich uczelniach, dalej zabawiając się dowodzeniem, że „w rzeczywistości ani zagospodarowanie przestrzenne, ani badania przestrzenne nie miały absolutnie nic wspólnego z narodowym socjalizmem” (jak można przeczytać w „Księdze pamiątkowej” Akademii Badań i Planowania Przestrzennego w Hanowerze z roku 1960, gdy pracował tam Konrad Meyer, jeden z twórców Generalnego Planu Wschodniego) ... Wtedy, w latach 1942 – 1943, dzieci z wsi zamojskich, nie mające szczęścia bycia uznanymi za „użyteczne”, przestawały być problemem dla polityków i profesorów dzięki zastrzykom fenolu. W państwowym „ośrodku zamkniętym” Auschwitz, pod „opieką” dyplomowanych lekarzy, zgodnie z obowiązującymi trendami ideologicznymi.

 

Od samego początku wysiedleń Zamojszczyzny było źle, bardzo źle. Dla tej drugiej strony, z zachowaniem proporcji, także. Już 2 grudnia 1942 r., zaledwie parę dni od uruchomienia tej niemieckiej akcji, Zygmunt Klukowski zapisuje: (…) Byłem dziś na posterunku u chorego żandarma, Niemca Kurtza. Ma nerwicę serca, nie sypia po nocach, nerwowo jest bardzo wyczerpany. Skarżył mi się na ciężkie warunki służby i mówił, że już ma wszystkiego dosyć. Opowiadał, że prawie wszyscy jego Kameraden [towarzysze] wyjechali do Zamościa i okolicy na wysiedlanie. (…) Z pewnością nie był to przypadek hipochondrii. Musiało być coś na rzeczy, skoro po ponad 3 latach barbarzyńskiej okupacji, już po de facto całkowitym wymordowaniu ludności żydowskiej na tych ziemiach, jeden z oprawców nie wytrzymuje psychicznie. Inżynierowie zagłady mieli jednak kogo wstawić na miejsce takiego niepewnego już „elementu” Sonderlaboratorium SS, jakim miała być i była pacyfikacja Zamojszczyzny. W ten straszliwy niemiecki plan wprzęgnięto nie tylko mniejszość ukraińską, do zagłady Polaków w Zamojskiem użyto także najcięższej broni frontowej – lotnictwa, artylerii, wozów pancernych. Skutki musiały więc być przerażające. Wsie płonęły do fundamentów, do ziemi, a wraz z nimi płonęli lub ginęli od kul ich mieszkańcy. Od dzieci jeszcze w łonach matek do bardzo wiekowych starców. Stała się dla Niemców ta operacja poligonem zbrodni nowej „formuły” demografii Europy, ale zarazem wywołała skutek, którego żaden z tych demiurgów panowania niemieckości przewidzieć nie mógł. Prawdopodobnie liczyli na przypominającą postawę Żydów reakcję społeczności polskiej, tj. bierność, uznanie całkowitej niemożności działania, zupełną niewiarę w opór, w efekcie – uległe realizowanie poleceń okupantów i milczące poddawanie się jego wyrokom, także tym niosącym śmierć.

Właściwie od rozpoczęcia wysiedleń, silne, a przede wszystkim w sposób wręcz modelowy „obywatelsko” zorganizowane i zjednoczone formacje wojskowe Polskiego Państwa Podziemnego, Bataliony Chłopskie i Armia Krajowa, wypowiedziały Niemcom wojnę totalną, na miarę możliwości swoich sił. Rozpoczęło się prawdziwe powstanie. Powstanie Zamojskie. W słowach pozornie prostych ze względu na dziennikarski ich charakter, kapitalnie to rodzenie się polskiego poczucia konieczności walki oddał, przywoływany już tutaj, Zygmunt Klukowski. Niewiele ponad tydzień po pierwszych uderzeniach Niemców, notuje: (…) A w lasach gromadzi się coraz więcej mężczyzn z wysiedlonych wsi, z przewagą byłych wojskowych. Uzbrojeni są w karabiny i ręczne granaty. Wszyscy oni opanowani są żądzą zemsty. Rwą się do jakiejś roboty, przede wszystkim do palenia i niszczenia tego, co pozostało w ich wsiach i zagrodach, żeby Niemcy nie korzystali z ich własności. Jak słyszałem, dowódcy, którzy w lasach skupiają koło siebie ludzi, z trudem powstrzymują ich od bezplanowej akcji. Czekają na rozkazy z góry. Należy się jednak spodziewać, że wkrótce zacznie się jakaś działalność na większą skalę, skierowana przeciw zaborcom. Oczywiście pociągnie to za sobą jeszcze większe represje, może więc być u nas bardzo gorąco. Jest to nieuniknione, ale chyba jeszcze gorsza jest absolutna bierność, z jaką ludzie pozwalają się masowo wysiedlać, wywozić, znęcać się nad sobą, nad kobietami, nad dziećmi. Sytuacja była przy tym więcej niż rozwojowa. Po następnym tygodniu wysiedleń, ten wspaniały doktor – historyk mógł socjologicznie skonstatować: (…) A „w lasach” ludzi moc. Jest to bezsprzecznie wartościowy element, przeważnie chłopski, który nie chciał biernie poddać się zarządzeniom niemieckim i zawczasu sam usunął się z zagrożonych wsi, zdecydowany na czynny, zbiorowy opór, a w odpowiednim momencie nawet na walkę z bronią w ręku, pomimo całej świadomości, jak nierówne są siły. Ale rozkaz z góry każe czekać – jeszcze za wcześnie. (…)

Długo jednak nie czekano. Właściwie to w ogóle nie czekano! Z oczywistych powodów, choć generalnie był bardzo dobrze poinformowany (także z racji swego osobistego zaangażowania w pracę konspiracyjną), Zygmunt Klukowski nie wiedział o wszystkim, a na pewno nie wiedział o pewnych zdarzeniach tuż po ich zaistnieniu. Doskonale natomiast o „tych zdarzeniach” wiedzieli sami Niemcy. To oni bowiem byli dokładnie przedmiotem działań Polskiego Państwa Podziemnego. Pierwsza kontrakcja nastąpiła, uwaga!, kilka godzin po rozpoczęciu działań niemieckich [sic!]. Świtem 28 listopada 1942 r. patrol AK ppor. „Norberta” – Jana Turowskiego w akcie zemsty podpalił w kilku miejscach stodoły już wcześniej zajętej przez Niemców wsi Udrycze. Dzień później pluton pchor. „Konrada” – Edwarda Lachowca zmusił do odwrotu w rejonie Cześnik oddział żandarmów. 13 grudnia tego roku żołnierze BCh por. „Azji” – Czesława Aborowicza skutecznie zaatakowali areszt we wsi Krynice, uwalniając z niego, pomimo skoncentrowania przez Niemców w tych okolicach znacznych sił, 20 polskich chłopów. Trzy dni potem pluton AK por. „Podkowy” – Tadeusza Kuncewicza zniszczył most i wieżę ciśnień w Ruskich Piaskach na ważnej linii kolejowej do Lwowa. Nie minął dzień, a ta sama linia, tym razem na odcinku pomiędzy Zwierzyńcem i Krasnobrodem, została przerwana przez żołnierzy AK por. „Wira” – Konrada Bartoszewskiego tak skutecznie, że łączność na niej Niemcy przywrócili dopiero po 5 dniach. Było to jednak dopiero preludium do wydarzeń, które przeszły, a przynajmniej przejść POWINNY!, do europejskiej historii zbrojnego oporu narodowego i walki o wolność, do światowego dziedzictwa wojny partyzanckiej i dywersji.

Jeszcze z końcem grudnia 1942 r. doszło do pierwszych większych starć z Niemcami. Szczególną aktywność wykazały wtedy, niezwykle silne na Zamojszczyźnie, Bataliony Chłopskie. Zgodnie z taktyką przyjętą przez najwyższe dowództwo tej formacji, na czele z komendantem głównym, Franciszkiem Kamińskim, BCh miały odpowiedzieć w sposób z jednej strony bardzo zdecydowany i bezwzględny dla Niemców, z drugiej – czytelny dla społeczeństwa polskiego. Jak zapowiedział w swoim specjalnym rozkazie – odezwie komendant Obwodu Tomaszów Lubelski BCh, mjr „Grzmot” – Franciszek Bartłomowicz: Okupant podjął akcję wyniszczenia elementu polskiego. (...) Jedno jest tylko nakazem chwili — utrudniać akcję w sposób zdecydowany i przez to pokazać wrogowi, że stać nas na danie odporu. Wszelkie przejawy nieludzkiego i bezlitosnego terroru są dowodem nie siły, lecz słabości okupanta. (...) Żołnierze, na terror odpowiemy terrorem równie nieludzkim i bezlitosnym. Stąd też w niemalże jawnych warunkach zmobilizowano żołnierzy z poszczególnych oddziałów i placówek, tworząc w tych okolicznościach I Kompanię Kadrową BCh, pod dowództwem cichociemnego, por. „Visa” – Jerzego Mara - Meyera. Równocześnie zaczęły płonąć wsie zasiedlone już przez kolonistów niemieckich. Polscy mieszkańcy Zamojszczyzny zobaczyli, że mają swoich obrońców i że Niemcy bezkarnie nie będą odbierali im ich ojcowizny. 30 grudnia 1942 r. I Kompania Kadrowa przeszła z powodzeniem swój chrzest bojowy w bitwie pod Wojdą. Niemcy, którzy pomimo dwukrotnej przewagi, nie zdołali przełamać i zniszczyć polskiej obrony (ta bowiem, po odparciu wszystkich ataków, w uporządkowany sposób wycofała się w okoliczne lasy), postąpili w odwecie zgodnie z niemieckim prawem wojennym: zabudowania Wojdy zostały podpalone, zaś schwytani mieszkańcy – rozstrzelani.

Także Armia Krajowa podjęła znaczny wysiłek militarny w obronie Zamojszczyzny, kierując się tu rozkazami Inspektora zamojskiego „Kaliny” – mjr Edwarda Markiewicza. Sylwester roku 1942 był dla Niemców wyjątkowo nieszampański. W wyniku akcji „Wieniec II” jednostki dywersyjne AK sparaliżowały wtedy znaczną część infrastruktury kolejowej i telekomunikacyjnej 4 powiatów południowej Lubelszczyzny. Obiektem ataków polskich stały się także posterunki policji i żandarmerii oraz urzędy gminne. Szczególnego znaczenia nabrały jednak likwidacje konfidentów gestapo oraz częściowe spalenia wsi zajętych przez niemieckich nasiedleńców. Uderzenia na „czarnych”, jak nazwano zwożonych przez Niemców osadników z różnych części Europy, były kontynuowane w kolejnych miesiącach. W największej z takich kontrpacyfikacji, nocą z 25 na 26 stycznia 1943 r. żołnierze AK dowodzeni przez por. „Górala” – Franciszka Krakiewicza zabili w miejscowości Cieszyn prawie 160 kolonistów i esesmanów.

Postawa Polaków całkowicie zaskoczyła niemieckich decydentów, a już wspomnianych „czarnych” wprawiła w autentyczne przerażenie. Zastosowane przez Niemców represje w postaci licznych zbiorowych egzekucji w poszczególnych wsiach nie zatrzymały polskiego oporu. Globocnik nakazał w tych warunkach zmianę „metodyki” eksterminacji. Niezwykle okrutne formy niszczenia polskości tych ziem zastąpiono skrajnie barbarzyńskimi. Efekt był jednak taki sam: na spotęgowaną agresję najeźdźców Polacy odpowiedzieli z jeszcze większą zaciekłością. Lasy zapełniły się uciekinierami, a Powstanie Zamojskie przybrało powszechny w skali południowych powiatów Lubelskiego charakter. Doczekało się również swojej wielkiej, partyzanckiej wiktorii. Tak bowiem należy ocenić militarny i moralny sukces odniesiony przez około 400 żołnierzy głównie BCh, ale i AK, pod ogólnym dowództwem mjr „Grzmota” – Franciszka Bartłomowicza, w całodziennej bitwie stoczonej 1 lutego 1943 r. pod Zaborecznem. Niemcy nie tylko ponieśli w tej bitwie bardzo duże straty, ale także zostali zmuszeni do odstąpienia od pacyfikacji w tamtejszym rejonie. Kolejne dni przyniosły regularną kampanię partyzancką, ze szczególnym udziałem żołnierzy AK Obwodu Biłgoraj. Doszło do bitew pod Różą, Długim Kątem i Lasowcami. Sukcesy Polskiego Państwa Podziemnego i Jego Armii doprowadziły poniekąd i do w ogóle wyhamowania wysiedleń. Niemcy jeszcze raz, w czerwcu i lipcu 1943 r., podjęli próbę spacyfikowania Zamojszczyzny. Formy i skala terroru przechodziły wtedy najdalej idące ludzkie wyobrażenia. Wsie mordowano i wypalano z myślą, by nigdy więcej nie zobaczono tam oznak życia. Wprowadzono regularny ostrzał artyleryjski wytypowanych jako „bandyckie” obszarów leśnych. Ale Polska znów się nie poddała. Niemcy, zmuszeni klęskami na Wschodzie do wysłania tam większości sił używanych do pacyfikacji, z całą mocą odczuli zemstę Polaków. Planowany „Lebensraum” w Zamojskiem pozostał fikcją, a kosztował jego pomysłodawców paniczny strach, często zaś także śmierć.

 

Zwycięskich starć było jeszcze wiele. Mateczniki i uroczyska zamojskie stworzyły coś na wzór leśnej akademii wojskowej. Urodziły się tam, tam dojrzały, tam pokazały swój geniusz niezwykłe talenty żołnierskie. Bardzo często samorodne, przeważnie chłopskie. Oprócz wymienionych już, przypomnijmy kilku innych z tego wspaniałego grona: por. „Korsarza” – Hieronima Miąca, por. „Rysia” – Stanisława Basaja, por. „Wiktora” – Zenona Jachymka, por. „Ciąga” – Józefa Śmiecha, por. „Groma” – Edwarda Błaszczaka, i naprawdę wielu, wielu im równych bohaterów. Były też i osobiste tragedie wybitnych dowódców. W akcie straszliwej zemsty Niemcy rozstrzelali rodziców oraz siostrę jednego z najwybitniejszych oficerów podziemnej Zamojszczyzny, współtwórcę i jednego z gospodarzy wolnej, partyzanckiej „Republiki Józefowskiej”, por. „Wira” – Konrada Bartoszewskiego. (Cztery miesiące później, w innej części Polski, w podhalańskim Waksmundzie, według tego samego scenariusza Niemcy zamordują ojca, żonę i dwuipółrocznego synka Józefa Kurasia „Orła”, a od tego dnia – „Ognia”). Cena była zawsze bardzo wysoka, jakże często – najwyższa. Ale warto było ówczesnym Polakom ją płacić, by móc, jak to zauważył Zygmunt Klukowski, będąc żołnierzami Naszego Państwa, chodzić po wsi w biały dzień z orzełkami polskimi na czapkach. Ta, co nie zginęła, w ówczesnym pokoleniu znalazła godnych następców powstańców wieku XIX. (…) A w lesie ludzie gromadzą się i organizują ściśle po wojskowemu. Przychodzi mi na myśl analogia pomiędzy dzisiejszymi czasami a okresem powstania styczniowego 1863 roku. I wtedy – też w styczniu – młodzież poszła „do lasu”, uciekając przed branką Wielopolskiego. Dzisiaj również idą „do lasu” mężczyźni w różnym wieku, unikając aresztowań, łapanek i uciekając przed wysiedlaniem. Zdawało się, że ta forma walki, polegająca na organizowaniu w lasach oddziałów partyzanckich, przeszła już całkowicie do historii i nie powtórzy się nigdy. Tymczasem zaczyna się teraz dziać to samo (…). Ta uwaga dr Klukowskiego, zanotowana przezeń 5 stycznia 1943 r., jest lepszą analizą historiozoficzną niż całe tomy naukowych rozważań socjologicznych.

Będzie w sumie przez cały okres Powstania Zamojskiego, tj. do grudnia 1943 r., około 700 większych i mniejszych starć zbrojnych z niemieckim najeźdźcą. Do walki stanie łącznie 15 tysięcy polskich powstańców. Dwa tysiące z nich odda za Ojczyznę życie.

 

Czasami wydaje się, że ogrom zbrodni lepiej obrazują liczby. Niemcy w tej materii dostarczyli potomnym miar niepojętych. Na terenie zamieszkałym przez około pół miliona mieszkańców, bezpośrednim działaniom eksterminacyjnym poddali 110 000 Polaków, tj. 30% spośród wszystkich zamieszkałych na Zamojszczyźnie obywateli polskiej narodowości. Pośrednio dotknięta została właściwie cała polska społeczność tych ziem, trudno bowiem uznać za oszczędzenie takich mieszkańców, którzy uniknęli, co prawda, wysiedlenia, ale wyłącznie dzięki temu, że uciekli do lasu. Ofiarą bestialstwa Niemców padło blisko 300 wsi. Najstraszniejsze były jednak mordy – masowe egzekucje, bombardowanie i palenie całych miejscowości, świadome transportowanie ludzi w koszmarnych warunkach (w ten sposób zginęło tysiące dzieci), wreszcie zagłada dokonywana w różnego rodzaju obozach, przejściowych, przesiedleńczych, koncentracyjnych. Liczby są straszne. Spośród 30 000 dzieci polskich, wysiedlonych przez Niemców, Niemcy zabili 10 000, a tysiące zgermanizowali. Jeden tylko powiat biłgorajski, i to głównie w II fazie działań niemieckich (operacja „Wehrwolf”), doświadczył dziesiątek pacyfikacji, około 50 masowych egzekucji, zamordowania 7000 swoich mieszkańców. Tak, liczby są przerażające. Sochy – 183 ofiary. Kitów – 165 ofiar. Szarajówka – 63 ofiary. Ta lista jest bardzo, bardzo długa. Ale i słowa przytłaczają. Czy ktoś odważy się komentować te zapisy naocznego świadka? Jeździłem do Zwierzyńca. Widziałem na własne oczy potworną ludzką nędzę i niedolę. Szosą koło baraków mogą przejeżdżać tylko samochody, furmanki muszą objeżdżać po drugiej stronie, brzegiem lasu. „Za drutami” snują się wynędzniałe postacie ludzkie, kilka osób kłaniało mi się i machało ręką, lecz z daleka nie mogłem ich poznać (…). Zresztą kłanianie się jest niebezpieczne. Jest to wzbronione i wartownicy niemieccy strzelają lub chwytają „za druty”, a uwięzionych biją pałkami. (…) największe wrażenie, z którego nie mogę się otrząsnąć, sprawiły na mnie dzieci w szpitalu ordynackim. Było ich tu dzisiaj około czterdziestu, w wieku do pięciu lat. Chorują przeważnie na czerwonkę i odrę. W małych, naprędce skleconych, drewnianych łóżeczkach leżą po dwoje, wyniszczone i wychudzone tak, że podobne są raczej do trupków. Niektóre zdrowsze leżą w cieniu na podwórzu, na trawie. Resztę dzieci umieszczono w ochronce ordynackiej. Wszystkich ich udało się zabrać z obozu 214, lecz tylko do lat pięciu. Główną opiekę nad nimi objęła młoda ordynatowa. Bardzo dużo pań i panien zwierzynieckich po kilka godzin dziennie pełni tu dyżury, gorliwie zajmując się tymi nieszczęsnymi ofiarami niemieckiego barbarzyństwa. Karmią je, myją, niemowlęta noszą na rękach. Chciałem parę dzieci wziąć do siebie, lecz Niemcy nie zgadzają się na wywożenie ich poza Zwierzyniec. Gdy patrzyłem na te półtrupki dziecięce, mimo woli przypomniał mi się Katyń. (…)

 

Nie mam żadnego powodu, żeby wierzyć Niemcom. I nie wierzę im.

 

Brak głosów

Komentarze

Lecz musimy poczekać nowych rządzących
Którym Polskość nie będzie uwierała
Bo będą z Polskiego rozdania
Pozdrawiam

Vote up!
0
Vote down!
0

"Z głupim się nie dyskutuje bo się zniża do jego poziomu"

"Skąd głupi ma wiedzieć że jest głupi?"

#335902