Rafał Gan-Ganganowicz - pistolet do wynajęcia

Obrazek użytkownika Jadwiga Chmielowska
Świat

Z Rafałem poznaliśmy się osobiście dopiero w 1991r. w Paryżu. Od razu przypadliśmy sobie do serca. Nasza przyjaźń trwała aż do jego przedwczesnej śmierci. Pamiętam jak urywaliśmy się z wielkich konferencji by przy kawie czy winie posiedzieć w kawiarni i podyskutować co robić w tak parszywej dla Polski sytuacji. Rafał Gan-Ganganowicz był przedstawicielem "Solidarności Walczącej" w Paryżu.
Pod koniec życia mieszkał w Lublinie, gdzie wychowywał patriotycznie młodzież i był przez nią uwielbiany.
Piotr Zarębski zrobił o Ganie film, który przeleżał na półce w TVP kilka lat ale w końcu w okresie krótkiej odwilży w III RP był wyemitowany.

Pistolet do wynajęcia
Opublikowano 23 marca 2012, autor: emka
http://hej-kto-polak.pl/wp/?p=44006
Film „Pistolet do wynajęcia czyli prywatna wojna Rafała Gan-Ganowicza”. Historia ucieczki Rafała Gan-Ganowicza z komunistycznej Polski w roku 1950, ukrytego pod wagonem kolejowym, stała się legendą. Osierocony w czasie wojny. Ojciec zginął w Powstaniu Warszawskim, matka na początku wojny. Polska Ludowa nie trafiła do przekonania nastoletniego Rafała.

Z kilkoma rówieśnikami założył nielegalną grupę kolportującą podziemne ulotki i malującą antykomunistyczne napisy na murach.

Gdy w czerwcu 1950 r. bezpieka wpadła na trop młodocianych konspiratorów, Rafał, ratując się przed nie­uchronnym więzieniem, ukrył się pod pociągiem i po kilkudziesięciu godzinach wysiadł w Berlinie Zachodnim. Po półwieczu emigracyjnej tułaczki wrócił do Polski. Niedługo się nią nacieszył. Dopadła go śmiertelna choroba – rak płuc. Ostatnie tygodnie życia spędził w lubelskim szpitalu. Zmarł 22 listopada 2002 roku, w cztery dni później pochowany został na Kowalszczyźnie, lubelskim cmentarzu. Zmarł w Polsce rządzonej przez postkomunistów, toteż śmierć jego została przemilczana przez politycznie poprawne media

***

Miał siedem lat, kiedy zbłąkana niemiecka kula zabiła mu matkę. Kilka lat później ojciec umieścił go w piwnicy wraz z kobietami i dziećmi i poszedł walczyć w powstaniu warszawskim. Już nie wrócił. Wkrótce Rafał zetknął się z Armią Czerwoną i poraziła go niszczycielska, bezmyślna, barbarzyńska siła zwycięzców. Odtąd – jak mówi – zżerała go nienawiść do „czerwonego”. Konspirował więc przeciwko nowej władzy. Kiedy dowiedział się, że są na jego tropie, postanowił „zgubić się” na Ziemiach Zachodnich. Znalazł się w tłumie kłębiącym się na dworcu. Chciał dostać się do pociągu do Wrocławia. Próbował przejść między wagonami. I wtedy dostrzegł pociąg do Berlina. W ciągu kilkudziesięciu sekund musiał podjąć decyzję. Ta minuta wyznaczyła mu los. Wczołgał się na półeczkę pod berlińskim pociągiem. Tak wyjechał z Polski.

Został wartownikiem przy Armii Amerykańskiej przekonany, że to da mu możliwość walki w kolejnej wojnie światowej, która wybuchnie lada chwila. Nie wybuchła. A jego zżerała nienawiść. Ta nienawiść zawiodła go potem, jako najemnika, do Konga i Jemenu, gdzie walczył z wzniecanymi przez ZSRR rewolucjami.

Rafał Gan-GanowiczRafał

Gan-Ganowicz, z rodu polskich Tatarów, „pies wojny”, najemnik, korespondent Radia Wolna Europa, opowiada w filmie o swych losach paląc papierosa za papierosem. Idzie po dawnych śladach – do Polski, Berlina, Brukseli, Paryża. Wspomina Afrykę: lęk, emocje, zabijanie, smak walki, przyjaźni i męskiego sprawdzenia się. Próbuje wyjaśnić swe racje, znaleźć przyczyny zwichrowania życia.Tej opowieści, zdjęciom współczesnym i archiwalnym, towarzyszy też lektura fragmentów jego książki zatytułowanej „Kondotierzy”.

http://www.filmpolski.

Pistolet do wynajęcia czyli prywatna wojna Rafała Gan-Ganowicza

Scenariusz, reżyseria i produkcja: Piotr Zarębski, Lektor: Tomasz Marzecki (fragmenty książki R. Gan-Ganowicza: „Kondotierzy”). Zdjęcia: Piotr Zarębski. Produkcja: TVP1, Agencja Produkcji Filmowej, Marta Tv & Film, 1997. Czas: 53 min

Rafał Gan-Ganowicz 1932-2002

26 listopada 2002 r. w Lublinie, na starym, jeszcze dziewiętnastowiecznym cmentarzu, przypominającym wileńską Rossę, odbył się pogrzeb Rafała Gan-Ganowicza. Żegnała Go najbliższa rodzina, przyjaciele, wiele młodzieży, poczty sztandarowe…

Odprawiający Mszę św. ksiądz w pięknej homilii starał się dokończyć rozmowy, jakie prowadził z Ra­fałem. „Kiedy byłem u Ciebie w szpitalu, zapytałem: – Co mogę dla Ciebie zrobić? – Ty masz się za mnie modlić!”.

Po Mszy członek Młodej Demokracji (młodzieżowego ugrupowania, z którym w Lublinie współpracował Rafał) przedstawił życiorys Zmarłego. Grób okryły wień­ce i kwiaty, m.in. od Unii Polityki Realnej. Kwiaty od Solidarności Walczącej złożyli Jadwiga Chmielowska i Pa­weł Falicki.

– Ostatnio – wspomina Jadwiga Chmielowska – wi­dzieliśmy się z Rafałem na Zjeździe SW w czerwcu. Już wtedy chorował, choć nic o tym nie wiedziałam. Praktycznie cały czas upły­nął nam na rozmowach. Nawet nie poszliśmy na te oficjalne przemówienia tylko dyskutowaliśmy o Polsce. Rafał bardzo zadowolony był z pobytu w Lu­b­li­nie. Mówił, że znalazł tu fantastyczną młodzież, z którą dużo pracował.

Cały czas – kontynuuje Chmielowska – widzę Rafała w tym parku pod Wrocławiem, gdy przy kuflu piwa dyskutowaliśmy o naszych udanych zmaganiach z Sowietami.

Zmarł na raka płuc. Mi­mo choroby do ostatnich chwil był bardzo czynny. Nie zdążył, niestety, skończyć swej nowej książki o oddziałach wartowniczych.

Uciekinier

Biografia Rafała Gan-Ganowicza stanowi jakby gotowy scenariusz filmu sensacyjnego.

Osierocony został w czasie wojny (ojciec zginął w Powstaniu Warszawskim, matka – jeszcze na początku wojny). Polska Ludowa od początku nie trafiła do przekonania nastoletniego Rafała. Z kilkoma rówieśnikami założył nielegalną grupę kolportującą podziemne ulotki i malującą antykomunistyczne napisy na murach. Gdy w czerwcu 1950 r. bezpieka wpadła na trop młodocianych konspiratorów, Rafał, ratując się przed nie­uchronnym więzieniem, ukrył się pod pociągiem i po kilkudziesięciu godzinach wysiadł w Berlinie Zachodnim.

Żołnierz z wyboru

W Berlinie wstąpił do ame­rykańskiej służby wartowniczej. Kilkanaście miesięcy później wyjechał do Francji. Zdał maturę i odbył studia oficerskie organizowane przez NATO i kurs spadochroniarski. Patent podporucznika odebrał z rąk generała Andersa. W Paryżu uczył w polskiej szkole. W 1965 roku w Brukseli zaciągnął się do wojsk Mojżesza Czombego, przywódcy Konga, który walczył z rebelią zorganizowaną przez Związek Sowiecki. Dowodził tam batalionem. Zyskał opinię jednego z najlepszych na świecie żołnierzy fortuny.

W 1967 roku, jako oficer współorganizował w Jemenie obronę przed kolejną sowiecką rewolucją.

– Jeszcze po dwudziestu latach – mówi Romuald Lazarowicz – gdy w swym malutkim paryskim mieszkanku Rafał z zapałem opowiadał o rozbijaniu sowieckich czołgów i strącaniu migów, widać w nim było twardego żołnierza. Z dumą demonstrował pamiątkowy pistolet z tamtej wojny.

Rafał Gan-Ganowicz całe życie starał się służyć Polsce najlepiej, jak potrafił. Ponieważ komunizm uwa­żał za największe zagrożenie dla Polski i świata, walczył z nim gdzie tylko mógł. Nie tylko zresztą bronią.

Działacz

Po powrocie do Francji zamieszkał w Paryżu. Pracował m.in. jako kierowca, elektryk, tłumacz. Działał jednocześnie w organizacjach kombatanckich. Gdy w kraju komuniści zaatakowali Solidarność, współorganizował demonstracje w jej obronie. Wspólnota ideowa i brak złudzeń co do istoty komunizmu zbliżyły Rafała do Solidarności Walczącej. Został jednym z jej zagranicznych przedstawicieli. Jego wspom­nienia, zawarte w książce „Kondotierzy” wydanej przez SW, stały się podziemnym bestselerem.

W połowie lat 80. został korespondentem Radia Wol­na Europa. Jednak jego głos zniknął z anteny tuż przed okrągłym stołem. Kłuł w oczy, gdy przyszedł czas bratania się z ko­mu­nistami.

Na stałe do Polski wrócił w 1997 roku. Z żarliwością i pasją poznawał teraz ojczyz­nę – wcześniej nie miał przecież ku temu okazji.

Osiadł w Lublinie, którego atmosferą się zachwycał i gdzie pomagał najmłodszemu pokoleniu odnaleźć „Pogodne Dzieciństwo” (tak nazywa się jego fundacja). Młodość jego same­go nie była ani pogodna, ani łatwa.

http://www.sw.org.pl/

Kondotierzy

[...] Historia ucieczki Rafała Gan-Ganowicza z komunistycznej Polski w roku 1950, ukrytego pod wagonem kolejowym, stała się legendą.
„Kondotierzy”, książka, w której to opisał, jest dzisiaj rozczytywana. Przed rokiem 1989 było jej wydanie londyńskie i liczne wydania podziemne. Wreszcie w roku 1999 wydanie krajowe.

Oto próbka tego, co zatrzymało pisane słowo:

Potem świt. Robiło się coraz jaśniej. Pociąg zbliżał się do Poznania. Nowy strach. Czy wlazłem pod właściwy wagon? Bo kilka wagonów szło z Poznania do Szczecina. Pociąg zwolnił i stanął na stacji. Słychać huk odczepianych wagonów. Silne uderzenie lokomotywy. I nic. Długo jak wieczność: nic! Potem rosnący, zbliżający się dźwięk. Od czoła pociągu nadchodził kolejarz sprawdzając hamulce wagonów. Dużym młotem uderzał w hamulec i słuchał, jaki wydaje dźwięk. Wiedziałem, ze mnie wykryje. Leżąc na przekładni hamulcowej, niewątpliwie musiałem przytłumić dźwięk. Niezdecydowanie ściskałem w dłoni rękojeść waltera. Na to nie byłem przygotowany: przecież nie będę strzelał do kolejarza! Jeszcze kilka uderzeń i już jest. Uderzył, posłuchał i zajrzał w lufę waltera. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Powoli wyprostował się, uderzył w dwie następne osie i śpiesznym krokiem, oglądając się czasem, poszedł w kierunku pobliskiego budynku i zniknął mi z oczu. Myślałem gorączkowo. Co robić? Uciekać? W biały dzień, na dworcu? Czas upływał. śledziłem peron.
Spodziewałem się ujrzeć biegnących milicjantów z bronią w ręku. A tu nic.
Cisza. Nabrałem otuchy…

***

Gorący patriota i skryty romantyk najpewniej przybrałby pseudonim Kmicic, gdyby urodził się kilka lat wcześniej. Jako nowy Kmicic walczyłby z bronią w ręku o Polskę. Najpierw z brunatną, potem z czerwoną zarazą. Był jednak za młody. Stało się inaczej. Matkę zabiła zabłąkana niemiecka kula, potem w Powstaniu Warszawskim zginął ojciec. Rafał został sierotą. Nigdy nie pogodził się z tym, że hitlerowcy zniszczyli mu rodzinę, a bolszewicy odebrali mu kraj. Nie pogodził się. Wyruszył na prywatną wojnę, gdy tylko nadarzyła się sposobność. – Mao Tse Tung powiedział, że jak się chce słonia zabić, to można go zabić nawet szpilką, pod warunkiem, że da się ostateczną ilość ukłuć. – mówił Rafał. – Więc doszedłem do wniosku, że ja tego słonia czerwonego kłułem moją szpilką, czyli robiłem mój ludzki obowiązek. Ten słoń sczezł, do dzisiaj śmierdzi, smród roznosi się na całą Polskę, ale to że on zdechł, tam jest jakaś moja mała zasługa. I z tego do końca życia będę dumny.

Ciągle dźwięczą mi w uszach te słowa, wciąż też mam przed oczami Rafała. Siedzi na ławce w sercu Paryża, za plecami ma wieżę Eiffla. Wypowiada tę kwestię do kamery Piotra Zarębskiego i mikrofonu Zosi Kucharskiej-Kowalik. Obok stoi, potężny jak ochroniarz, Piotr Jaworski, młody historyk. To ekipa filmowa, realizująca głośny film „Pistolet do wynajęcia czyli prywatna wojna Rafała Gan-Ganowicza”.

(Film ten – po ukończeniu – znalazł się od razu na cenzurowanym. Gdyby nie upór jego twórców, a także osobisty udział Rafała w publicznych pokazach filmu, spoczywałby on najpewniej na telewizyjnej „półce”.) Za sprawą tego właśnie filmu miałem szczęście nie tylko dobrze poznać Rafała, ale i blisko się z nim zaprzyjaźnić. Oni znali go wcześniej, ja do ekipy dołączyłem w dalszej kolejności. Wiedziałem o nim już dużo, tym bardziej więc go byłem ciekaw. Jechaliśmy do niego po zdjęciach do innego filmu, rejestrowanych w niemieckiej Frankonii. Zakończywszy tam pracę, pojechaliśmy prosto do francuskiej Bretanii. Do Dinan, gdzie byliśmy umówieni z Gan-Ganowiczem, dojechaliśmy późną nocą. Zajechaliśmy na główny plac uśpionego miasteczka. Za moment pojawił się zdezelowany (jak to we Francji) fiat tempra. Wysiadł z niego człowiek średniego wzrostu, krótko ostrzyżony, w okularach. Niepozorny. Tak się zdawać mogło. Postąpił kilka kroków i już wystarczyło. Widać w nim było zawodowego żołnierza. Nie tylko w postawie, ale w każdym geście, a i przenikliwym spojrzeniu zza szkieł. Miał już dobrze po sześćdziesiątce, z daleka jednak wziąć go można było za wysportowanego młodzieniaszka.

Okazało się wkrótce, że ten emeryt jest również nie tylko młody duchem, ale ma także żelazną kondycję. Dwa tygodnie zdjęć – gdy dzień zdjęciowy trwał od świtu do nocy, a trasa prowadziła od Francji, poprzez Belgię i Niemcy, do Polski – nasz bohater znosił znacznie lepiej niż my, wiele od niego młodsi. Dzielnie też znosił „nocne rodaków rozmowy”, które kończyły każdy praktycznie dzień wspólnej pracy. Co więcej, sam najczęściej był ich inicjatorem. My byliśmy ciekawi jego, on – nas. My chcieliśmy się dowiedzieć jak najwięcej o jego emigracji, on – o naszej Polsce. Zbliżaliśmy się do siebie coraz bardziej, znikały ostatnie bariery, z których najpoważniejszą była nieufność naszego bohatera. W końcu nie było już między nami tematów tabu. Pamiętam, późna noc w Lanvallay-Tressant, gdzie ekipa zamieszkała w „Chambres a la ferme” czyli w pokojach na farmie. Zadaję nagle Rafałowi pytanie: – Jak to jest, zabić człowieka?

On patrzy na mnie badawczo, odpowiada:

- Nie wiem.

- Jak to?

- Ja zabijałem tylko wrogów.

„Najemnicy. Psy wojny. Les mercenaires. Soldiers of fortune. Byłem jednym z nich… Podpisałem cyrograf (…) Ze szklanką whisky w ręku wsłuchiwałem się w płynące z miasta dźwięki, chłonąłem zapach tropików (…) Miasto zdawało się drgać w takt tego rytmu. Leopoldville, stolica Konga (…) Całym organizmem czułem oczekującą mnie Wielką Przygodę. Z dołu dobiegała śpiewana przez kilka głosów melodia I Pułku Spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej. To moi przyszli współtowarzysze, których alkohol przeniósł w czasy, gdy walczyli gdzie indziej (…) Psy wojny? Na pewno. Wojna była ich żywiołem, narkotykiem. Najemnicy? Niezupełnie. Jeśli najemnik jest w stosunku do żołnierza tym, czym prostytutka w stosunku do kochanki – to autentycznych najemników wśród nas nie było. Ci żołnierze nie sprzedawali się ani każdemu, kto płacił, ani nawet temu, kto płacił więcej. Wtedy czułem to instynktownie” – pisał Gan-Ganowicz w książce pt. „Kondotierzy”, wydanej najpierw na emigracji, potem w podziemiu, na koniec w oficjalnym krajowym obiegu.

„Kondotierzy” – to kawał znakomitej literatury, z której więcej się możemy dowiedzieć o jej autorze, niż on sam chciał nam o sobie opowiedzieć. Ten człowiek o twardym charakterze miał miękkie serce. Nadprzeciętnie wrażliwy, mądry i błyskotliwy, był prawdziwym talentem pisarskim. Ofukał mnie strasznie, gdy wygłosiłem entuzjastyczną recenzję jego prozy. Po chwili jednak dodał z uśmiechem:

- Cóż, skoro mówi mi to nie tylko przyjaciel, ale filolog i pisarz, to jakby mówiło was trzech. Zastanowię się, może znów sięgnę po pióro. I rzeczywiście sięgnął – przygotował do druku drugie, rozszerzone wydanie swej książki. Szkoda, że napisał tak niewiele, chociaż tak wiele miał do powiedzenia. Nie zdążył.

- Przeciętnemu słuchaczowi europejskiemu słowo „wojna” kojarzy się z koszmarem. Jest to również moje zdanie – mówił Gan-Ganowicz. – Ostatnie wojny światowe, miliony zabitych, miasta spalone, pozabijane kobiety i dzieci – to jest koszmar. Ja nie jestem zwolennikiem wojny, nie lubię wojny. Nie lubię wojny, gdzie oprócz tych, którzy ją prowadzą, giną ludzie, którzy jej nie prowadzą. Żołnierz ewentualnie, można powiedzieć, jest od tego, żeby ginąć na froncie, ale nie jego żona czy córka. Wojny moje, to znaczy w Kongo czy w Jemenie, nie naruszały prawie ludności cywilnej. Nasza walka była tylko i wyłącznie wobec przeciwnika uzbrojonego. W obu przypadkach przeciwnik był lepiej uzbrojony niż my. Więc jeśliśmy wygrywali, to była to wojna na mózgi. To była wyższość naszej strategii, naszej taktyki. Wygrywało się inteligencją, nie bronią. Ta wojna ma zupełnie inny aspekt. To jest wojna, którą można porównać do przygód opisywanych przez Karola Maya, do gry w podchody, do wielkiej przygody. To jest wojna, która ma charakter dużo bardziej humanitarny, a z drugiej strony – dużo bardziej malowniczy. I taka wojna może pociągać za sobą malowane dzieci. Skąd się Rafał wziął na tej prywatnej wojnie?

Jak ją rozpętał?

Czy ją wygrał?

- Więc w sumie dzisiaj – mówił nam do kamery – mimo że straciłem tam sporo zdrowia, mimo że zmarnowałem parę lat życia na tych wszystkich wojnach, gdyby trzeba było wrócić do tych czasów, przypuszczalnie bym do nich wrócił, bym znów wydeptywał te same ścieżki…

A wszedł na te ścieżki bardzo wcześnie…

Gan-Ganowicz wywodził swoje nazwisko od tatarskiego rodu, uszlachconego i spolonizowanego przed wiekami. Jego ojciec służył w Legii Cudzoziemskiej, potem wyjechał do Argentyny, gdzie dorobił się dużego majątku. Po powrocie do kraju w okresie międzywojennym ożenił się. W 1932 roku urodził mu się Rafał. Mieszkali w Warszawie, żyli w spokoju, w dostatku. Tam ich zastał wybuch wojny. Najpierw zginęła matka. Rafał został sam z ojcem.

- Ojciec zostawił mnie w piwnicy, między kobietami i dziećmi, które w tej piwnicy się gnieździły – wspominał. – Kazał mi tam na siebie czekać i poszedł wziąć udział w Powstaniu. I nigdy więcej nie wrócił… Miałem wtedy 12 lat… Strata ojca była dla mnie okropnym ciosem, zwłaszcza że nie miałem żadnej rodziny… nie miałem na kim się oprzeć.

Koniec wojny nie był dla tego chłopca wyzwoleniem.

- Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, byłem kompletnie zagubiony- opowiadał. – Włócząc się po okolicach Warszawy, natrafiałem często na oddziały rosyjskie. To było dla mnie bardzo silne zderzenie z jakąś inną formą cywilizacji, zupełnie niezrozumiałe dla mnie… Zachowanie zwłaszcza azjatyckich oddziałów, ale nie tylko, rosyjskich też, zachowanie się tego wojska, sposób ich bycia, było czymś, czego zupełnie nie rozumiałem, było to dla mnie kompletnie obce, bo było przesiąknięte jakimś takim… powiedziałbym dzikością, barbarzyństwem… Kto widział przemarsz Armii Czerwonej pod koniec II wojny światowej, ten nigdy nie zapomni sowieckiego wandalizmu. Czego sowieciarz nie mógł ukraść, to niszczył… Dlaczego tak strasznie niszczyli? Czyżby pchała ich do tego zazdrość, że ktoś mógł żyć w warunkach, jakie oni, obywatele „przodującego kraju” widywali tylko w kinie?… A może jest to natura sowieckiego człowieka napędzanego wódką, jak silnik samochodu napędzany jest benzyną? Nie wiem. Ale barbarzyństwo sowieckie pamiętam… Nawet dyscypliny nie było w tym wojsku, a jak była, to taka dyscyplina, że oficer żołnierza w pysk rżnął, a tak to wszystko rozchełstane, rozlazłe… Potem, będąc w krajach tak zwanych dzikich, porównywałem zachowanie się dzikusów autentycznych w dżungli z tłumem tej soldateski sowieckiej, i zauważyłem, że żądza niszczenia cudzego dobytku u prawdziwych dzikusów nie istnieje, a tam była na każdym kroku…

Zdarzył się taki incydent: starszy kolega Rafała, bohater z Powstania Warszawskiego, odznaczony, inwalida o kulach, poszedł do urzędu prosić, jako sierota i inwalida, o stypendium. Chciał się uczyć. Komunistyczny urzędnik zrzucił go ze schodów, wyzywając od bandytów.

- Nikt mnie tego nie uczył, nauczyli mnie sami komuniści. Ja chcę tu bardzo silnie podkreślić – wyjaśniał Gan-Ganowicz po latach – że mój antykomunizm, który mnie trawił przez całe życie, urodził się od nich, to oni mnie nauczyli antykomunizmu – komuniści!

Wdał się w konspirację. Brał udział w czymś, co podczas okupacji nazywano „małym sabotażem”: rozklejał ulotki i afisze, malował hasła na murach. Do takich jak on strzelano wtedy bez ostrzeżenia. Często celnie. „Smarkateria” jednak, jak ją sam nazywał, rwała się do większych czynów, planowała partyzanckie akcje…

”Rafał, organizacja wpadła, szukają cię!”. Te kilka słów rzuconych pospiesznie przez kolegę w sobotę 24 czerwca 1950 roku spowodowało największy przełom w moim życiu… – pisał we wspomnieniach. – Trzeba było działać. Do mieszkania wrócić nie mogłem, a tam miałem pieniądze i broń (…) Mój młody przyjaciel zgodził się wynieść z mieszkania pieniądze i pistolet. Gwiżdżąc głośno, pobiegł i zniknął w czeluści klatki schodowej. Na ulicy nikt nie drgnął. W chwilę później miałem przy sobie sporą sumę pieniędzy, a pasek od spodni obciążył mi Walter P38…”

Pobiegł na dworzec. Z początku zamierzał uciec do Wrocławia, wmieszać się w gromady repatriantów. Dostrzegł nagle pociąg do Berlina. W ułamku sekundy zadecydował: ucieka z tego zapowietrzonego kraju. Wcisnął się ukradkiem między podłogę wagonu, a jego tylny wózek. Postój był bardzo długi. Pociąg wreszcie ruszył, a wtedy okazało się, jak niebezpieczną kryjówkę sobie obrał, podczas wybojów i wstrząsów przestrzeń między podłogą a wózkiem zmniejszała i powiększała, hamulcowa sztaba nagrzewała się…

- Kurz sypał się ciągle. Musiałem zamknąć oczy – opowiadał. – I tak mknąłem w ciemnościach, ciepłej na szczęście nocy, obrzucany żwirem i ogłuszony hukiem kół… Przeklinałem swój pomysł. Ogarniały mnie wątpliwości, czy gdziekolwiek dojadę. A nawet jeśli tak – to mnie złapią. Ale żywy się nie oddam.

Postanowiłem mocno, że jeśli mnie wykryją, to sprzedam drogo swoją skórę. Powoli, z trudem zacząłem drzeć na drobne kawałki wszystkie dokumenty i papiery, jakie miałem przy sobie. Na wszelki wypadek. By nie ułatwić im identyfikacji zwłok. Nienawidziłem ich… Człowiek nigdy wystarczająco siebie nie zna, żeby powiedzieć, że będzie do końca bohaterem. Wobec tego postanowiłem, że się będę bronił, ale że na pewno ostatnią kulę zachowam dla siebie. Więc wprowadziłem nabój w lufę i miałem pistolet pod ręką. Cudem nie spadł pod pędzące koła. Nie został też wykryty przez kolejarskie i wojskowe patrole. Dotarł do Berlina. Wschodniego, rzecz jasna. Błąkał się długo pośród ruin. Na wyczucie brnął na zachód. Kiedy już zaczął wątpić, kiedy sądził, że błądzi bez celu, dostrzegł pod małym sklepikiem kosze z pomarańczami. Zobaczył pomarańcze po raz pierwszy od trzydziestego dziewiątego roku. Był teraz pewien – znalazł się w Berlinie Zachodnim.

Za nim została żelazna kurtyna…
Jest taka piosenka Tadeusza Sikory:

„Wśród przyjaciół serdecznych/
śnię pierwszy sen o Jałcie,/
bo nie tylko jeden Stalin tę Jałtę zmontował,/
był z nim Churchill i Roosevelt,/
przyjaciele mili, co na polskie serca, myśli, słowa/
żelazną kurtynę spuścili (…) I jak teraz wyglądacie, przyjaciele,/
i jak teraz, przyjaciele, wyglądacie?/
Przecież kiedyś słów dobrych padało tak wiele,/
jak nie wolno traktować przyjaciół!”

Wprowadzam do zasadniczego nurtu tę wierszowaną dygresję, bo ma ona – jak i następne wierszowane wtręty – istotne znaczenie dla opowieści o Gan-Ganowiczu, co wyjaśnię we właściwym momencie…

Przedarł się więc osiemnastoletni Rafał przez żelazną kurtynę. Tam oddał się w ręce Amerykanów. Po dwutygodniowych przesłuchaniach przez wywiad amerykański w słynnej willi nad jeziorem Manze uzyskał status uchodźcy politycznego. Skierowano go do obozu dla uchodźców w Berlinie przy Rothemburgerstrasse 8. Tam podjął starania o wcielenie do wielonarodowych służb wartowniczych, powołanych przez Amerykanów dla strzeżenia różnych obiektów wojskowych, a zwłaszcza – koszar, magazynów, hangarów, obozów dla „dipisów” oraz uchodźców. Pracował w nich od roku 1950 do roku 1958. Najpierw w Niemczech, potem we Francji.

- 99 procent uchodźców polskich przechodzących przez Berlin wybierało tę samą drogę. To znaczy szło do oddziałów wartowniczych – wyjaśniał szczerze. – Jak szedłem do tych oddziałów – święta moja naiwności – myślałem, że to zaczątek Legionów Dąbrowskiego, że Amerykanie szykują polską armię na obczyźnie, że jest to pod autorytetem generała Andersa, że nas będą uczyć, jak z powrotem komunistów z Polski wyganiać. A to była zwykła półcywilna służba wartownicza – stróże nocni… Ja wtedy przeżyłem kryzys moralny, bardzo ciężki, bo po raz pierwszy poczułem w sobie coś, co się objawiło bardzo silnie w najnowszych emigracjach polskich, mianowicie kompleks dezertera. Ja jestem na Zachodzie, mnie nic nie grozi, a moi koledzy… Więc ten kompleks dezertera nabrzmiewał u mnie za każdym razem, jak w Polsce coś się działo, jak słyszałem o aresztowaniach, prześladowaniach, wyrokach. Za każdym razem cierpiałem nad tym bardzo silnie. I zacząłem tracić nadzieję, że się w ogóle na coś przydam, że ta moja ucieczka, ta moja postawa, ta moja chęć przysłużenia się ojczyźnie nie zda się na nic, i że jestem skazany na taką wegetację albo na dorabianie się na Zachodzie. Nie miałem ku temu żadnych zamiarów… Niestety, skończyło się to źle, bo zaczynałem bardzo pić… Drugie rozczarowanie znowu tym elementem takim trochę pijacko-chuligańskim, trochę zdemoralizowanym przez wojnę. Tak że się nie najlepiej tam czułem, zwłaszcza że to było w Niemczech – ja wtedy miałem jeszcze bardzo dużo do Niemców pretensji – więc postarałem się o wyjazd w ramach oddziałów wartowniczych do Francji. Tym bardziej, że Francuzi nie chcieli u siebie innych narodowości, tylko Polaków.

W czasie pobytu we Francji Gan-Ganowicz uczestniczył w latach 1955-57 w oficjalnych kursach maturalnych, nieoficjalnie zaś kończył tajną „podchorążówkę”. W roku 1955 otrzymał z rąk generała Władysława Andersa patent oficerski.

Wybrany też został jako jeden z nielicznych do zorganizowanego przez Francuzów ściśle tajnego szkolenia na ewentualność podjęcia działań bojowych, partyzanckich lub dywersyjnych na obszarze Europy Wschodniej… Ostatnie zdanie napisało mi się bardzo lekko, nie sposób go jednak nie skomentować. Otóż, owo szkolenie było ścisłą tajemnicą jeszcze parę lat temu. Po raz pierwszy przyznał się do niego Rafał na potrzeby filmu Piotra Zarębskiego. I to tylko dlatego, że został właśnie zwolniony z przysięgi, która obowiązywała go kilkadziesiąt lat.

- W ramach umowy między Andersem a Czwartą Republiką Francuską stworzono możliwość dla zaufanych oficerów, czy kandydatów na oficerów polskich – wyszkolenia w ramach wojny partyzanckiej – opowiadał. – Te staże odbywały się, oczywiście, w warunkach ściśle tajnych, w ramach tylko naszych urlopów można było z tego korzystać. Ze względu na tajemnicę ze strony Francuzów wymagane było, żeby to się odbywało wyłącznie w miesiącach zimowych, wtedy kiedy ich obozy ćwiczebne nie są czynne w ramach zajęć armii francuskiej.

W roku 1958 zwolnił się ze służby wartowniczej. Zrobił maturę w gimnazjum dla uchodźców z Polski, założonym jeszcze przez dowódcę dawnej Misji Likwidacyjnej Wojska Polskiego w Les Ageux pod Paryżem. Po złożeniu egzaminów maturalnych udał się na dalszą naukę do Paryża, skąd wrócił do Les Ageux, gdzie został wykładowcą w tamtejszym liceum.

Nadal też uczestniczył w tajnym szkoleniu.

- Ja brałem sprawę mojego uchodźctwa politycznego bardzo poważnie – mówił – ja chciałem wobec siebie mieć świadomość, że jestem uchodźcą politycznym, nie zarobkowym, że nie jestem na Zachodzie po to, żeby budować sobie egzystencję, tylko po to, żeby przydać się w walce, już nie powiem pięknie: „o ojczyznę”, ale w walce z Czerwonym… Całymi długimi latami czekałem na taki moment… Zapakują nas w samolot i zrzucą nad spadochronach nad Polską… Nie doczekałem się, nie było takiej możliwości, a może nie było takiej potrzeby… Po paru latach – olśnienie! Z komunizmem walczyć można i trzeba wszędzie tam, gdzie ten rak zagraża jakiemuś społeczeństwu. Na międzynarodówkę komunistyczną – odpowiedzieć międzynarodówką antykomunistyczną. Walczyć, a nie kibicować! Są lata sześćdziesiąte. Na czołówkach gazet pojawia się Kongo, gdzie toczy się okrutna wojna domowa, za której kulisami dopatrzeć się można walki o polityczne i ekonomiczne wpływy podzielonego na dwa bloki świata.

Przypomnijmy główne postaci tego dramatu:

LUMUMBA Patrice (1925-61) – polityk kongijski, działacz rewolucyjno-niepodległościowy w Kongo belgijskim; pierwszy premier (od czerwca 1960) niepodległej republiki Kongo; w wyniku wojskowego zamachu, przeprowadzonego przez generała Mobutu, uwięziony i zgładzony.

CZOMBE Moise Kapenda (1919-1969) – polityk kongijski; 1960-62 szef rządu Katangi, prowincji Konga, w czasie jej secesji; 1964-65 premier rządu centralnego w Kongo, popieranego przez wiele państw europejskich; na skutek przewrotu dokonanego przez generała Mobute, pozbawiony władzy; skorzystał z gościny Hiszpanii, gdzie organizował swój powrót do Konga; porwany do Algierii i osadzony tam w więzieniu, zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach. MOBUTU Sese Seko (1930- ), polityk kongijski, potem zairski; jako szef sztabu armii dokonał wojskowego zamachu stanu w 1960 roku; powtórzył ten manewr w 1965 roku i ogłosił się prezydentem, a w następnym roku również premierem. – Po kilku latach otworzyła się możliwość walki zbrojnej – wspominał Gan-Ganowicz. – Kiedy gazety francuskie, telewizja francuska, radio francuskie zaczęły informować o udziale najemników w wojnie w Kongo, w wojnie domowej w Kongo, gdzie rząd kongijski zwalczał rewolucję, która była inspirowana częściowo przez Rosję sowiecką w tym regionie, trochę przez Chiny. Jak się dowiedziałem, że tam walczą z komuną, postanowiłem się do tego przyłączyć. Pojechał do Brukseli. Szukał kontaktu. Znalazł go bez trudu. Na trzecim piętrze kongijskiej ambasady stanął przed komisją lekarską. Podpisał kontrakt. W grupie białych najemników, skupionych wokół generała Czombego, zajął szybko wysoką pozycję. Został – po legendarnym kapitanie Toporze-Staszaku – dowódcą słynnego murzyńskiego batalionu „Czerwonych Diabłów”. Dowodził nim, aż do zamachu stanu, który odsunął Czombego od władzy.

- Ja miałem spory kompleks tego, czy ja się sprawdzę, czy będę oficerem – zwierzał się. – Bo nie sztuka wywalczyć stopień oficerski, ale sztuka potem nie nawalić. A dopóki człowiek czegoś nie zrobi, to nie może być pewien siebie. Ja najwięcej bałem się tego, że się będę bał… Miałem dodatkowy problem. Problem dyscypliny… polegał wyłącznie na osobistym autorytecie, dlatego, że nie można ukarać żołnierza, bo jego koledzy przy najbliższej zasadzce mogą strzelić z tyłu w plecy. Więc dowódca musi zdobyć autorytet sobie osobisty i tylko osobisty. To znaczy nie gwiazdki się liczą…

„Mulele maj! Mulelee maaj!!!”… Fale oszalałych Murzynów szły, biegły, padały, podrywały się znowu – czytamy w „Kondotierach”. – Rycząc, strzelając na oślep, zbliżały się niebezpiecznie. Zamontowany na jeepie karabin maszynowy drgał w moich rękach krótkimi seriami. Pot zalewał mi twarz i tylko strasznym, niemal nadludzkim wysiłkiem woli tłumiłem ogarniającą mnie panikę. Bałem się tego strasznego tłumu, który wrzeszcząc szedł na mnie prawie niewidoczny, oszalały, podniecony własnym krzykiem, nieludzki… Nie zagrzać lufy! Oszczędzać amunicję! Z rozwagą! Skutecznie! A strach zaciskał mi palec na języku spustowym… A z chaszczy wyłaziły nowe tłumy pędzone dźwiękami tam-tamów… „Mulele maj, muleleee maaaj!” – coraz bliżej moich uszu jadowity świst kul, coraz bliżej przelatują robaczki świętojańskie pocisków świetlnych. Czarna fala nadchodzi, zaraz nas zaleje… Pół taśmy. Wróg już blisko… Już muszę zataczać lufą większy łuk. Taśma kończy się… Śmierć???”

- Rewolucja komunistyczna w Kongo rozpoczęta przez Lumumbę i jego współpracowników była przeszkolona przez Sowietów w tym sensie, że podchwycili hasła październikowej rewolucji rosyjskiej. – wyjaśniał Gan-Ganowicz. – Podchwycili hasło: „kradnij nakradzione”. Podrzucili to hasło motłochowi murzyńskiemu. I drugie hasło: „morduj!” Dlaczego, morduj?… Tam rzucono „morduj białego”, bo chcieli przestraszyć tak, żeby nigdy biały tam nie wrócił. Wobec tego sprowokowali autentyczną rzeź w Stanleyville i okolicy. Mordowano wszystkich białych bez różnicy. A raczej – z dziwną różnicą. Im który biały był lepszy, popularniejszy, tym szybciej go likwidowano. Im bardziej cieszył się uznaniem u ludzi, tym szybciej go likwidowano… W sposób okrutny znęcano się nad księżmi, nad zakonnicami, gwałcono i mordowano kobiety i rozkradano wszystko. Rozkradanie miało ten sam cel, co w rewolucji październikowej, że złodziej będzie się bał powrotu policjanta, to znaczy, jeśli on już nakradł, to się będzie bronił przed powrotem poprzedniego właściciela, żeby mu tego nie odebrano… Tamci mieli wszystko. Mieli kałasznikowy, mieli diegtariewy, mieli broń czeską, mieli środki przeciwpancerne sowieckie i chińskie, uzbrojenie mieli świetne. Myśmy zwalczając małe oddziały, zdobywali ogromne magazyny broni. Prawie za każdym razem. Ja w sumie zdobyłem 42 tony broni, rozbijając łącznie jakieś dwa tysiące ludzi…

Jakże inna jest u Gan-Ganowicza wykładnia tamtej okrutnej wojny od tego, czym karmiła nas w tamtych latach komunistyczna propaganda.

Pamiętam naszą rozmowę w małej „creperies” u podnóża zamku St.Michelle. Siedzieliśmy nad plackami. Rafał z gniewem odsunął swój talerz, gdy opowiedziałem mu, czego uczono mnie w szkole na temat Lumumby i Czombego. Pierwszego przedstawiano nam jako bohatera i męczennika, drugiego jako bandytę. I jak to Rafał, natychmiast się opanował, uśmiechnął, orzekając: – Sam widzisz, że nie tylko historię Polski trzeba wam napisać od nowa, ale i chyba historię świata. Swoją drogą, istny cud, że rodacy nie stracili azymutu, że przez te całe lata potrafili intuicyjnie wyczuwać, gdzie prawda, a gdzie fałsz…

Nie powiedziałem mu wtedy, że jest nadmiernym optymistą. Jakże mu mogłem powiedzieć, skoro gorąco – jak Piotr Zarębski i Zosia Kucharska – namawiałem go do powrotu do kraju?…

Tadeusz Sikora śpiewał w innej piosence:

„My, pokolenie wystawione do wiatru… historii./
My, pokolenie wystawione do wiatru…”

W nawiązaniu do tamtej rozmowy Rafał opowiedział kongijską anegdotę: – Jeden z moich oddziałów zdobył mały obóz w dżunglii i tam złapali potwornie umalowanego, uszminkowanego dzikusa w małpie skóry odzianego. Na szyi miał jakieś amulety, jakieś kły zwierząt, woreczek z krokodylej skóry, jakieś zioła… Kompletny dzikus, nagi… Wykrzykiwał dziko i strasznie się szamotał, jak kazałem mu zerwać amulet z szyi, ten woreczek. W woreczku znalazłem bardzo dziwny dokument. Był to dyplom ukończenia wydziału medycznego uniwersytetu w Pradze…

W Kongo Gan-Ganowicz był trzykrotnie ranny. Raz tak ciężko, że nie było pewności, że przeżyje.

- Biały człowiek jeszcze wtedy miał ogromny prestiż nawet u Murzynów, którzy tego białego zwalczali – wspominał. – Ale zwalczali, diabolizując go, więc tym bardziej wzmagali prestiż. Dla Murzynów wtedy każdy biały to był lekarz, to był mędrzec, to był człowiek, który wszystko wie… Moje „Czerwone diabły”, które były najlepszym wojskiem murzyńskim, też to miały moje „diabły”, że jak się wysyłało do ataku ich samych, to jak zostali ostrzelani, to się wycofywali. Jeżeli z nimi był biały, dopóki biały szedł do przodu, to oni dzielnie szli za nim, bo uważali, że biały wie, co robi, że jeśli biały idzie do przodu, to bezpieczniej i lepiej iść do przodu, niż się cofać. Robili to, co biały. Więc ten system powodował, że ci biali byli konieczni. Konieczni byli nie tylko po to, by zarządzać tym wojskiem, ale przede wszystkim, żeby dawać przykład. Z tego powodu straty były poważne. W sumie najemników (w jednostce czasu) było nas zawsze 500. W ciągu 4 lat zginęło 500, co wykazuje, że straty były wielokrotnie wyższe niż amerykańskie w Wietnamie.

Mimo kolejnego przedłużenia kontraktu, musiał opuścić Afrykę, kiedy dokonał się podjęty przez Mobutu zamach stanu. Pół roku stacjonował wraz z grupą najemników we Francji. Czekali w hotelu na dalsze rozkazy generała Czombego, który chciał mieć ich w stałej gotowości.

Gan-Ganowicz w tym okresie – za przyzwoleniem generała Andersa – podjął misję stworzenia przy rządzie Czombego sztabu specjalistów i doradców, złożonego z polskich uchodźców. Realizację tego planu uniemożliwiło porwanie i śmierć generała Czombego.

I kolejne zdania, które lekko, zdawkowo mi się napisało, a przecież zawierają one kolejną niezwykłą historię, jakiej warto by było poświęcić oddzielną publikację.

„Już prawie rok minął, gdy wróciłem z Konga do Europy – pisał w „Kondotierach. – Ciężko było wrócić pomiędzy zwykłych zjadaczy chleba, do których żywiłem podświadomie pewną pogardę i głębokie lekceważenie dla ich codziennych ludzkich problemów. „Lepiej przeżyć jeden dzień jak lew, niż całe życie jak zając” – myślałem. I nie chciałem się zgodzić na pożegnanie z bronią. Od kilku miesięcy rosła we mnie tęsknota. Tęsknota do słońca, d
...

Brak głosów

Komentarze

Pamiętam że zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Tylko że widziałem fragment tego filmu i nie pamiętałem kto to był. Teraz sobie go obejrzę jeszcze raz w całości.

Ale opowiem historię pewnego Zająca.
Historia jest prawdziwa.

To było na wsi.
Był pies który łapał różne zwierzęta i czasem też zające.
I kiedyś przyniósł zająca jeszcze żywego.
Gospodarz postanowił zachować zwierzaka na zjedzenie potem.
Zając wylądował w klatce z królikami.
Przez dwa lata nie był wypuszczany z klatki żeby przywykł do życia w niewoli.
Po tych dwóch latach zapadła decyzja żeby go wypuścić z królikami na podwórko.
I zając przez chwilę z tymi królikami łaził ale dostrzegł przez siatkę ogrodzenia pole które się rozciągało za płotem.
Stanął słupkiem, nastawił uszy w tym kierunku i w momencie wystartował.
W biegu znalazł jakąś szparę w ogrodzeniu i wydostał się przez nią na zewnątrz.
...i nikt go nigdy więcej nie widział :)
Wspominam tego zająca bo uważam go za bohatera który nigdy nie porzucił marzeń o wolności :)

Remek.
"Pieniądz jest nerwem wojny"

Vote up!
0
Vote down!
0

Remek

#238355

co dzień rano się wstydzę patrząc w lustro
----

Ciężko wyznać: Na taką miłość nas skazali, taką przebodli nas Ojczyzną... Z. Herbert

Vote up!
0
Vote down!
0

Jesteś Polakiem? Zastrzeliłbym się, gdyby w moich żyłach płynęła inna krew. W. Łysiak

#238396

...i cały czas wypatrywać tej dziury w płocie :)
A, i nie dać się przerobić na królika :)
Remek.
"Pieniądz jest nerwem wojny"

Vote up!
0
Vote down!
0

Remek

#238422

Vote up!
0
Vote down!
-1
#238389

 Za wspomnienie.Dziekuje za pamięć.Dziekuje ze tu o tym wspominasz.

Dziekuje.

Z wyrazami szacunku.

Andrzej Gan                                                               

Vote up!
0
Vote down!
0

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

#238390

Gan Ganowicza graniczy z cudem.
Jest to lektura wspaniała.
Rafał Gan Ganowicz to prawdziwy bohater. Podobny Żołnierzom II Konspiracji. To człowiek, który nie walczył ze złem strajkami, manifestacjami czy innymi biernymi metodami. On zabijał wrogów. W jego ślady poszedł później Lech Zondek.
Takim ludziom nie od gadania i narzekania a od zabijania złych ludzi należy się największy szacunek. Takich dzisiaj najbardziej brakuje.
CZEŚĆ I CHWAŁA BOHATEROM

----

Ciężko wyznać: Na taką miłość nas skazali, taką przebodli nas Ojczyzną... Z. Herbert

Vote up!
0
Vote down!
0

Jesteś Polakiem? Zastrzeliłbym się, gdyby w moich żyłach płynęła inna krew. W. Łysiak

#238394

wydawnictwa. Literki bladziutkie, jak to z powielacza, ale w roku 1984 czy 85 była to lektura niesamowita.
Pozdrawiam (szczególnie Autorkę) i dziękuję za film - własnie się ładuje, studenci sie ucieszą
--------------------------
Reszta nie jest milczeniem.

Vote up!
0
Vote down!
-1

----------------------------------------------
*Reszta nie jest milczeniem, ale należy do mnie.*
*Ale miejcie nadzieję; bo nadzieja przejdzie z was do przyszłych pokoleń i ożywi je; ale jeśli w was umrze, to przyszłe pokolenia będą z ludzi martwych.*

#238403

i ponownie wydać Kondotierów. Jest to tak wciągająca lektura, że przy promocji stałaby się bestsellerem. Może tędy droga.

----

Ciężko wyznać: Na taką miłość nas skazali, taką przebodli nas Ojczyzną... Z. Herbert

Vote up!
0
Vote down!
0

Jesteś Polakiem? Zastrzeliłbym się, gdyby w moich żyłach płynęła inna krew. W. Łysiak

#238457

Jesli to będzie jasne, mogę poszukać pieniędzy i spróbowac wydać...

--------------------------
Reszta nie jest milczeniem.

Vote up!
0
Vote down!
-1

----------------------------------------------
*Reszta nie jest milczeniem, ale należy do mnie.*
*Ale miejcie nadzieję; bo nadzieja przejdzie z was do przyszłych pokoleń i ożywi je; ale jeśli w was umrze, to przyszłe pokolenia będą z ludzi martwych.*

#238459

wydana przez Polską Fundacje Kulturalną.

Polska Fundacja Kulturalna została utworzona przez trust "Dziennika Polskiego". Miała na celu pomoc w utrzymaniu ciągłości wydawania codziennego pisma reprezentującego idee i zadania emigracji polskiej w Wielkiej Brytanii. Pierwsza książka ukazała się w 1963 roku. Dotychczas nakładem PFK ukazało się ponad 480 książek.

W necie znalazłem ogólne wzmianki, że jest problem z prawami autorskimi i przez to książka ponownie się nie ukazała.

----

Ciężko wyznać: Na taką miłość nas skazali, taką przebodli nas Ojczyzną... Z. Herbert

Vote up!
0
Vote down!
0

Jesteś Polakiem? Zastrzeliłbym się, gdyby w moich żyłach płynęła inna krew. W. Łysiak

#238484

Łże medja i POlszewicki rząd chcą usunąć historję,obyczaje,wiarę,kulturę z umysłów Polek i Polaków,człowiek bez korzeni,da się naginać i łamać,i sterować niczym robot,byle micha pełna była,i to tylko go obchodzi,Stalin za pewno cieszy się w piekle ze swojego planu zniszczenia Polski,już dużo nie POtrzeba aby jego plan się spełnił

Vote up!
0
Vote down!
0
#238413