Ruscy agenci

Obrazek użytkownika referent Bulzacki
Kraj

Od dawna, zazwyczaj w poniedziałek, czwartek i piątek, w drodze do domu spotykam trzech mężczyzn. Zdaje się, że najważniejszym jest ten środkowy, zarazem — najniższy i najtęższy. Ci z boku przypominaliby ochroniarzy, gdyby nie łagodny wyraz twarzy i wrodzona niemrawość, którą łatwo poznać. W poniedziałek przeszedłem obok nich tuż za zakrętem, przy kasztanowcu. Wczoraj minęli mnie na kładce; obeszliśmy kałużę z przeciwnych stron. Dziś spodziewam się ich bliżej, bo wychodzę z referatu pół godziny wcześniej.

Są dobrze po sześćdziesiątce. Ubrani skromnie, ale starannie. Noszą marynarki i rozpięte pod szyją białe koszule; na nogach zawsze mają sportowe buty. Chodzą szybko, o wiele szybciej niż ja, równym krokiem, nie rozglądając się na boki. Muszą czuć się pewnie; prą do przodu jak sowiecka armia, która oszczędzała tylko zegarki, rowery i mleczną rogaciznę. Od pewnego czasu uważam, że to ruscy agenci.

Patrzą na mnie, kiedy pojawiamy się w zasięgu wzroku. Ja też na nich patrzę. Wtedy ściszają głos, jakby chcieli coś ukryć. Zapewne planują nowy werbunek albo chwalą się, co tajniacy donieśli im wczoraj wieczorem. Łajdaki! Myślą, że są sprytni! Zapomnieli tylko, że cały czas mówią po rosyjsku. Nie są w stanie tego ukryć, nie potrafią. "Hmmm... a może nie chcą..." — przyszło mi teraz do głowy. W końcu ruski agent przechadzający się po warszawskich ulicach wydaje się tak samo możliwy jak czeski piłkarz bez plerezy. Ruski agent przechadzający się po warszawskich ulicach wydaje się zdecydowanie niemożliwy! Skoro zatem już pojawi się komuś na drodze, zostanie nam jedynie zwątpić w umiar i rozum tropicieli ruskich agentów. "Niech te oszołomy idą się leczyć" — ciśnie się na usta. "W najgorszym wypadku był to jakiś socjaldemokrata" — dodamy po namyśle. Ruskiego agenta na ulicach Warszawy musimy odrzucić!

Sam miałem podobne skojarzenie. Myślę sobie — zaczepię ich, zapytam: "Przepraszam, panie kochany, ja paruski nie gawarju, bo nie lubju, gaspadin, mołodiec, rozumiecie, ale powiedzcie dobry czieławieku, gaspadin, dlaczego wy tak chodzicie po ta droga i gapicie się na mnie ponuro, co mnie denerwuje, stąd, gaspadin, pytam ja was". Środkowy, wyglądający na najważniejszego — tak sobie tę scenę wyobrażałem — uśmiechnie się wówczas do mnie, sięgnie pod marynarkę i podaruje mi czapkę z bobra. Zrobi się przyjemnie, pokiwamy głowami, co będzie oznaczało, że zaszło nieporozumienie. Wreszcie, najczystszą z możliwych polszczyzną, odpowie:

– Szlachetny panie, jestem pracownikiem tej oto — pokazuje w stronę drzew — ambasady i razem z moimi kolegami z wydziału ćwiczymy słówka. Doświadczenie pokazało, że słówka najlepiej ćwiczy się na świeżym powietrzu, stąd docierające do pana dźwięki obcej mowy. Uprzejmie pana przepraszam, również jestem wyczulony na symbolikę miejsca, dobrze znam historię naszego pięknego kraju. Proszę mi wierzyć, nie niepokoiłbym pana obcymi wyrazami, gdyby nie stuprocentowa konieczność. W ramach rekompensaty Wołodia da panu upominek.

Chudzielec, który stał po lewej stronie pogrzebał w kieszeni i... buch! Dostałem rękawiczki z nutrii.

Pożegnaliśmy się serdecznie i uspokojony poszedłem dalej. Po chwili jednak dotarło do mnie, że coś jest nie tak. "Jaki Wołodia — k[…]rwa twoja mać i która ambasada? Przecież on pokazywał na Sowietów. Sowieci pobudowali się za tymi drzewami". Odwróciłem się i biegnę ile sił w nogach; dogoniłem ich za kładką.

– Gaspadin, k[…]tasie złamany — tym razem postanowiłem porozmawiać z nimi szczerze — ty nie gawarił mienija prawdu. Prawda — panimajesz sztoeta takoje? Ty — Russkij!

Środkowy zbliżył się do mnie i zaczął konfidencjonalnie:

– Drogi panie! Ależ oczywiście... — przerwał, zerkając na psa, który gryzł pod drzewem kasztany — Ależ oczywiście, że ma pan rację! Tylko, proszę pana, ja musiałem zachować w naszej poprzedniej rozmowie niezbędną dyskrecję. Teraz, kiedy poznałem pana lepiej, mogę być z panem bezwzględnie szczery. Tak, pracujemy w ambasadzie. Tak, jesteśmy agentami. Tak, chodzimy tędy kilka razy w tygodniu i też zastanawiamy się, dlaczego pan tędy chodzi. Przy czym, proszę zauważyć — ściszył głos — nie robimy tego bez powodu! Nasi sojusznicy wysłali nas tu ze specjalną misją.

– Jacy sojusznicy?! O czym ty gawarisz?— nie dawałem za wygraną.

– Nasi! Wspólni! Nasi wspólni sojusznicy — Amerykanie! Proszę pana, wędrowcze miły, Amerykanie i polski wywiad poprosili, żebyśmy pomogli... — pochylił się i wydyszał — żebyśmy pomogli... proszę pana... odnaleźć Stiwa Fosseta!

– Nie! — jęknąłem zbity z tropu.

– Tak! — mrugnął okiem. — Ale o tym sza! Topsikret! Sam pan rozumie...

– Rzecz jasna — zasalutowałem.

– Wspomniał pan o prawdzie i to jest właśnie ta prawda, o której chciałem opowiedzieć. Od dziś będzie pan niósł jej brzemię razem ze mną. Idziemy — kiwnął na Wołodię i tego drugiego.

Skręcili do parku i zniknęli za drzewami. Zostałem sam. "Ale numer — rozmowa z naszym sojusznikiem zrobiła na mnie wrażenie. — Kto by pomyślał! Jakże łatwo można skrzywdzić człowieka; odpowiedzialność zbiorowa jest przekleństwem, nienawidzimy się nawzajem. Parszywa lustratorska mentalność."

"Wracam do domu... — podjąłem decyzję, kiedy znowu: trachhh! — Jaki k[…]rwa Stiw Fosset! Przecież to nie Nevada tylko Śródmieście! O żeż ty k[…]rwa..."

Dogoniłem ich przed hotelem. Środkowy, kiedy mnie zauważył, rozłożył ręce:

– Co znowu? Przecież wszystko wytłumaczyłem. Chodziłem i będę chodził z podniesioną głową! Człowieku, dlaczego za nami biegasz? Czego chcesz...

– C[…]uju pryszczaty... czy ty dumajesz, że ja jestem kretyn? Jak ten, nie przymierzając, wasz Jelcyn? Przecież wy ze mnie robicie wała w żywe oczy!

– Wal się na ryj! — krzyknął. — Prezenty wziąłeś? Wziąłeś. Mało ci? Chcesz wiedzieć, gdzie idziemy? Czego szukamy? Powiem ci! Ordynackiej szukamy! Na naszych mapach Ordynacka leży za skarpą. Im częściej tam jednak chodzimy, tym bardziej nabieramy podejrzenia, że jej tam nie ma. A my nie możemy nie wierzyć naszym mapom! Był rozkaz, więc idziemy wedle instrukcji. Zamiast zachowywać się nieodpowiedzialnie, pomożecie?

– Niepomogoju — zastanawiałem się czy walić go z dyni, czy zacząć od kopnięcia w piszczele...

Dobrze, piętnasta trzydzieści. Pora. Wychodzę, umówiłem się z referentową na obiad i nie mogę się spóźnić. Ciekawe, czy minę ich dziś przy kasztanowcu, czy wcześniej — obok kładki. Zawsze jest jakiś element zaskoczenia.

--------
referent Bulzacki

Brak głosów