Trzynasty...

Obrazek użytkownika Piotr Franciszek Świder
Kultura

To miał być zwyczajny dzień. Dzień powrotu na strajk studentów UJ.

Dwa dni wcześniej, w piątek opuściłem mury Collegium Novum na specjalnie wydanej przepustce. Pojechałem do rodziców - na wieś pod Rzeszowem. Powrót do siebie, na strajk, zaplanowałem na 13 grudnia.

Były dwa dość prozaiczne powody mojej decyzji o wyjeździe do rodziny.
Po pierwsze, uzbierało się sporo brudnych ciuchów w moim turystycznym, wielkim plecaku. Nie radziłem sobie z praniem w umywalce.
Po drugie, chciałem powiedzieć osobiście rodzicom, że nie wrócę na Wigilię i Boże Narodzenie.

Pierwsza słabość wiązała się z moją niezaradnością i brakiem mydła. Druga z moją tęsknotą i duchem romantyzmu. 19-letni student filozofii, który ledwie zaczyna czytać o szlachetnych ideach, porwany zostaje w wir marzeń o wolności. I w wir przekonań, że wolność wymaga nie tylko myślenia, ale również walki.

To nie jest pełne wspomnienie. Jedynie zapis chronologiczny dnia, ledwie kilka kresek na gobelinie dnia. Żałuję, że nigdy nie prowadziłem pamiętnika, a tylko pisałem wiersze, które dziś są w pamięci moli. Mam pamięć fotograficzną i potrafię otworzyć ze szczegółami ważne dni mojego życia. W tej pamięci zacierają się imiona i nazwiska, pozostają twarze, emocje, dialogi i zdarzenia. Defekt, wyraźny defekt. Bo ludzie bez nazwisk, a ludzi jest zawsze setki i tysiące, płowieją dla historii, choć żyją przecież wciąż dla serca.

W tamtym czasie dla mnie liczyło się przede wszystkim moje życie wewnętrzne. Kipiało ono, przelewało się poza każdy dzień świeżością, niesamowitymi splotami sprzecznych doznań. Od sześciu tygodni przed trzynastym odkrywałem różne barwy patriotyzmu i antykomunizmu. To było jak schody. Trzynastego miałem wejść na 12 i 13 stopień antykomunizmu i patriotyzmu. Wówczas nie miałem o tym zielonego pojęcia, ale z perspektywy nie da się tego zobaczyć inaczej. Na strajku musiałem przejść tych stopni co najmniej dziewięć. Reszta to chyba edukacja w Liceum. Tak dziś myślę.

Poza poszukiwaniem sensu życia w patriotyzmie, szukałem go wówczas w nadziei i miłości. Nadzieja była prosta: żeby Polska była Polską, żeby była wolna, solidarna, niepodległa. Z odtworzeniem ścieżek miłości miałbym dziś problem. Jeszcze nie czas.

Podzielę się w tej notce zaledwie kilkoma myślami. Nie sądziłem, że kiedykolwiek taki dzień nadejdzie. Myślałem oto, że moje wspominki nie mają najmniejszego znaczenia. Po co mam zapisywać coś, co jest częścią mnie. A dla innych? Dla innych nie tworzyłem historii. Byłem tylko tłem doświadczeń dla moich znajomych. Nikim pośród 10 milionów. Tak myślałem wówczas.

A dziś jak myślę? Podobnie. Dla mnie trzynasty dzień grudnia odsłaniał kolejne warstwy trwogi - jakbym odrywał kolejne płaty cebuli. Płakałem. Nadzieja okazywała się iluzją. Dla innych - moja opowieść nie ma podwójnie znaczenia - nic tragicznego wówczas nie zdarzyło się w moim życiu. Przepłynąłem jak delfin ponad falami do kolejnych dni. Aż do Wigilii każdy dzień był coraz bardziej dramatyczny. (Ale nie napiszę tu na ten temat ani słowa.)

Byłem w domu. Mama wyprała mi wszystkie ciuchy, prasowała przez pół soboty, przygotowała wałówkę na kolejne dni, bo na wikcie strajkowym schudłem chyba z 15 kilo.Nie przelewało się, ale świnię zabili na święta. Mówiła. - Skoro nie macie już zajęć na uczelni, bo jest strajk, zostań w domu. Tata wymownie milczał. Może rozumiał, że młody mężczyzna nie da odwieść od raz podjętej decyzji. A może miał nadzieję, że ten wrzód w końcu pęknie?

Tata zmienił zdanie dopiero w niedzielę. Plan był prosty. O 9.15 pociąg wyruszy z Rzeszowa. Przed trzynastą jestem na Dworcu Głównym w Krakowie. O czternastej pośród "towarzyszy" naszej walki z komuną.

Ale plany mają to do siebie, że się nie realizują.

Noc z 12 na 13 grudnia 1981 roku.
Poszedłem spać wcześnie. Usnąłem przy tomiku wierszy Krzysztofa Baczyńskiego, z którym wówczas prawie się nie rozstawałem. Spałem źle - bez snów, które zazwyczaj nadchodziły bajkowe. Obudziłem się nagle około czwartej, co dla wybitnego śpiocha było nie lada wyczynem. Nawet na złożonych stołach na styropianie i w śpiworze, pośród tych wszystkich pięknych studentek, nie budziłem się wcześniej niż o ósmej, dziewiątej. Co jest? - pomyślałem.

Nie było żadnych przeczuć. Morfeusz odszedł, ale w to miejsce przyszły myśli. Miałem czas do szóstej. Myśli krążyły wokół marzeń i wokół przyjaciół, zwłaszcza jednej z dziewczyn z mojej sali. O tak, ona błyszczała światłem własnym w tym mroku czekania aż rodzina się rozbudzi. I pewnie, gdyby tak nie błyszczała, łzy mojej śp. babci wbiłyby się cierniami w moje serce. Żal mi było opuszczać rodzinę, młodsze rodzeństwo, które słuchało każdego mojego słowa jak kazania. Wreszcie normalnie zjadłem....

Około szóstej.
Wstaję z wyrka.Czas się pakować, pożegnać i ruszać w drogę. Wychodzę z mojego starego pokoju, w którym sobie żyłem w czasach liceum. Dziś to pokój brata, ale mi go odstępuje. W kuchni czeka na mnie tata. Mama poszła do krów. Tata zmartwiony, rozbity i łagodny jak nigdy wcześniej.

Mówi do mnie, że nigdzie nie pojadę, nie mogę jechać. Nie daje rady nawet powiedzieć, dlaczego, bo zderza się natychmiast z moją ostrą kontrą...prawie wrzeszczę, że to jest moje życie i nie on będzie decydował, co mam robić. Młodzieńczy bunt. Zanim dał radę powiedzieć, co się wydarzyło, nakrzyczałem, że pojadę i już, że nie mogę przecież zostawić przyjaciół, z którymi się umówiłem, że walczymy z komuną aż do końca, aż do ostatecznego upadku tego systemu. Pojawiła się tyrada argumentów głupich...tata milczał, zrezygnowany.

Gdy dopuściłem go w końcu do głosu, dowiedziałem się, że jest stan wojenny. Wojna. Zaczęliśmy więc rozmawiać o konsekwencjach tej sytuacji dla Polski, dla mnie, dla naszej rodziny...Tata chciał, żebym został. Kolejne argumenty, że tak jest rozsądniej, zbijałem jednak z zapałem młodego Wertera. Nawet ten, że bez przepustki na przejazd z miejsca na miejsce, mogę trafić do internatu, nic nie dał.

W końcu wysłuchałem mowy Generała. Leciała powtórka. Kurwa - pomyślałem - jadę. Jak ja go wówczas nienawidziłem. Jak nim pogardzałem. Efekt był taki, że ta mowa zamiast mnie przestraszyć, zagotowała krew w moich żyłach. Jadę do Krakowa, tam mnie potrzebują - postanowiłem. Tata już nie protestował.

Negocjacje z mamą i babcią były trudniejsze. Pojawiły się łzy.W końcu i one odpuszczą. Pozostają problemy natury technicznej. Jak dojechać na dworzec do Rzeszowa? Jak się dowiedzą, gdyby mnie zatrzymają? Co mam mówić, gdyby pojawił się patrol i zażądał ode mnie przepustki na przejazd z miasta do miasta? - Nie martwcie się, dam sobie jakoś radę - to był jedyny mój argument i jedyna moja mądrość.

Na dworzec podwozi mnie jeden z mieszkańców wsi, sędzia, własnym samochodem. To jak zwykle zaradna mama gdzieś się dowiedziała, co i jak można pomóc synowi. Do pociągu wsiadłem gdzieś po dwunastej. Bilet powrotny już miałem, więc nie musiałem kupować. Wszystko idzie gładko - jadę. Nic się nie dzieje. Za Tarnowem kontrola biletów. Bilet ważny. Kontroler pyta, czy mam przepustkę, bo jeśli nie, to mam wracać do miejsca, gdzie jestem zameldowany na stałe. Bajeruję, że studiuję, co potwierdzam legitymacją studencką i jadę tylko po rzeczy, które zostały w akademiku. Jutro, albo nawet jeszcze dziś wracam do rodziców. Odpuszcza. Czuję, że sam boi się bardziej niż ja.

Około, po piętnastej.
No wreszcie Dworzec Główny w Krakowie. Wysiadam. Trzydziestokilogramowy plecak z wałówką na plecy i w drogę. Bez planu. Plan wyłania się z każdym krokiem. Na Floriańskiej już wiem, że najpierw trzeba zajrzeć do Collegium Novum. Floriańska, Rynek, skręcam w Świętej Anny. Wyłania się gmach, w którym przez ostatnie 6 tygodni koczowałem na biwaku wolności. Cisza. Mały ruch. Patrole przechodzą obok mnie obojętnie. Podchodzę pod front budynku. Stoi tu dwie lub trzy grupki zomowców. Raczej bierni, raczej nie nastawieni na łapanie studentów. Podchodzi do mnie kolega ze strajku. Dowiaduję się, co się wydarzyło. Opis mną lekko wstrząsa. Nikogo już nie ma w budynki - mówi. Nic tu po nas. Krótka narada. On proponuję, żebyśmy poszli do Kościoła Dominikanów, gdzie w tym momencie znajduje się sporo studentów z naszej grupy. Ja najpierw chcę do Żaczka
Niechętnie, ale idzie ze mną. Piłsudskiego do Żaczka to tylko 500 metrów. Po drodze spotykamy kolejnych dwóch kumpli z wydziału prawa. Pojawiają się nowe wieści. Sprzeczne, niejednoznaczne, podlane emocjami charakteru rozmówców. Oni nie byli na strajku. Mieszkali w Żaczku. Dziwią się, że wróciłem do Krakowa, bo oni właśnie wracają do Kielc. Musieli opuścić akademik. Mówią mi jeszcze, że do akademika już mnie nie wpuszczą. Nie wierzę. Przecież muszą mi pozwolić zabrać moje ubrania i książki. Idziemy więc dalej.

Około siedemnastej.
Docieramy do Żaczka, a właściwie do dobudowanego skrzydła tego znakomitego i wciąż remontowanego akademika z tradycjami. Nikt nas nie zatrzymuje, choć patrole krążą. Portier wychodzi na dzwonek. Znamy się. Mówi: - Nic z tego chłopaki. Akademik zamknięty. Nikogo nie mogę wpuścić, bo co chwila ktoś tu włazi i wypytuje. Po nieudolnych próbach perswazji, mówię więc w końcu z nieukrywaną rozpaczą: - wskoczę tylko na pięć minut po swoje rzeczy i znikam. - Nic z tego - rzeknie - przyjdź jutro albo za trzy dni, może będzie spokojniej. Rezygnuję.

Około 17. 30
Odpuszczam definitywnie, bo nie da się wejść do środka inną drogą. W środku nie ma nikogo, bo światła zgaszone. Trudno. Instynkt podpowiada, że trzeba maszerować do Beczki w Bazylice Dominikanów na Placu Dominikańskim. Tam, w podziemnej części Katedry mamy dowiedzieć się, co dalej?

Około osiemnastej.
Jesteśmy w Beczce. Tłumy młodych ludzi. Spotykam wielu znajomych. Półmrok, ruch i bezruch, osoby układające się w niezależne grupki. Gesty i słowa, które pokazują, gdy patrzysz z dystansu napięcie i nerwowość. Dopiero, gdy wejdziesz bliżej, by wtopić się z konkretną grupą, rozumiesz, o czym oni tu mówią. W tle, ale dopiero w tle, czujesz, że są tu również tacy, którzy się modlą za Ojczyznę. Dominikanie mają cierpliwość, by modlitwa nie zakłócała gorączki młodych patriotów. Wsłuchuję się więc w mądre kazanie jakiegoś Dominikanina. Nie mam głowy teraz do kazań. Co robić? Jak walczyć z komuną? Pomysłów tysiące. Bardziej ugodowe i pełne wściekłej pasji. Tak naprawdę nikt nie wie, co teraz.

Pojawiam się przy różnych forach. Plecak już dawno podpiera jedną z kamiennych ścian bazyliki. Ze znajomymi zamieniam po kilka zdań na osobności. Najmocniej ciągnie mnie do argumentów, żeby dołączyć do grupy optującej za wsparciem strajku hutników z Nowej Huty.Koncepcje są różne. Od wejścia na teren obleganego zakładu po pomoc w charakterze łącznika, kuriera pomiędzy strajkującymi a resztą społeczeństwa. Ale jak tam dotrzeć? Teraz w nocy to już niemożliwe. Ta myśl staje się dominująca. Opanowuje moją głowę.

Po dwudziestej.
Dociera do mnie, że jest jakaś godzina policyjna. A skoro jest, a ja nie mam gdzie spać, to zaczyna być niewesoło. Czas na decyzję. Dobra, próbujemy. Większość zamiejscowych studentów, lecz nie ci ze strajku, opuściła już Kraków. Koleżanka ze strajku, rodowita Krakuska, oferuje mi nocleg w mieszkaniu swoich rodziców. Zrozumieją - mówi. Kolega zaprasza mnie na stancję do siebie. Wprawdzie mają już 3 razy komplet, ale może zmieszczę się gdzieś w łazience na podłodze. On jutro raczej wyjeżdża z Krakowa, bo nie widzi sensu, żeby tu dłużej zostać. Rodzice się martwią.

Impuls pcha mnie jednak w zupełnie nieoczekiwaną stronę. Przypominam sobie o Nawojce. Pomysł jest prawie jak z Don Kichota, tylko nie wiem, czy jestem kimś więcej niż giermek tego szlachetnego rycerza. Poszukam kompana, razem raźniej stawiać czoła przeciwnościom - myślę sobie.

Po dwudziestej pierwszej.
I pomysł realizuję. Znajduje się drugi rycerz chcący walczyć z wiatrakami. Dogadujemy się. Zrazu on uznaje, że mój pomysł, by wejść przez okno do Nawojki, jest idiotyczny, bo pamięta, że wszystkich wyrzucili z Żaczka. Na szczęście w sukurs przychodzi mi mieszkanka Nawojki, nieznajoma studentka. Wie, że Wrona nie miała sumienia i kilka matek z małymi dziećmi zostało w akademiku. Ale jak tam wejść?

Wchodziłem tam przez okno do mojej Beatrycze, ale czy samotne matki z dziećmi mieszkają w tej części akademika, gdzie pod oknami na parterze są okna piwnicy z kratami? To właśnie te kraty czyniły podboje nocne możliwymi. Bo inaczej nie dało się bez drabiny wdrapać na wysokie okna i na noc zostać. Takie czasy były i albo portier cię udupił, bo miał twoją legitymację, albo jakaś feministka z aktywu bojowniczek o czystość koleżanek.

Decyzja podjęta. Kolega (Paweł) nabrał ochoty - po kilku moich barwnych opowieściach jak to fajnie bywało ze strzałą Erosa w dupie - do ryzyka. Eros lubi ryzykować nawet, gdy trwoga otacza świat cały. I tak przez jeden moment poczuliśmy się chyba. Ja na pewno, on pewnie też.

Maszerujemy. 30 kilogramów ciąży mi coraz bardziej na plecach. Ale szczęśliwie docieramy na miejsce. Trochę kluczenia ciemnymi uliczkami Starego Miasta. Docieramy do Plant. Potem też raczej kluczymy tam, gdzie najmniej latarni. Docieramy do Parku Jordana. Tam są patrole ZOMO, ale udaje nam się schodzić im z drogi.

Wreszcie ulica Nawojki, arteria do Nawojki. Czaimy się, by przeskoczyć na drugą stronę, z jednych krzaków w sam środek innych krzaków. Czekamy, bo patrole akurat łażą w te i we wte, jakby na złość. W końcu odchodzą. Kilka susów i jesteśmy pod murami najstarszego akademika żeńskiego. Płot. Przeskakujemy. Najpierw plecak. Potem my. Trzeba się schować i znów poczekać, bo wracają ciule wrony.

Na szczęście palą się światła w oknach, które dają nadzieję. Cicho nawołujemy. Nic. Joasiu, jeśli słyszysz, otwórz - już wiem, że to okno, przez które ze trzy razy przemykałem do ukochanej. Z właścicielką lokalu za oknem miałem świetny kontakt, bo moja Beatrycze była jej koleżanką. I tak sobie były dziewczyny życzliwe, że i mnie coś z tej życzliwości kapało. Ale nie tym razem. Cisza.

Znalazłem pod nogami mały patyk. Rzuciłem. Raz. Nic. Dwa. Znów nic. Boi się - pomyślałem. Rzuciłem jednak po raz trzeci. Firanka się poruszyła. Za chwilę okno się uchyliło.

Po dwudziestej trzeciej.
Krótkie rozpoznanie w ciemności. Głos mam niepowtarzalny. Krótka rozmowa. A to ty? Wchodźcie - słyszę wreszcie. Joasia gasi światło. Krótka czujka w okolice ulicy i gmachu Nawojki. Chłopcy z ZOMO poszli sobie z tego rewiru. Można. Wdrapujemy się szybko. Najpierw plecak, potem kolega, a na końcu ja.

Światło w pokoju się już tej nocy nie pali. Rozmawiamy do trzeciej nad ranem. Potem śpimy. Dziecko Joasi też śpi. Dziś ma 30 lat.

Brak głosów