Polska, dziwne laboratorium

Obrazek użytkownika trinevo

Gdyby ktoś zobaczył naukowca w laboratorium, który lata po całym pomieszczeniu, uruchamia rozmaite urządzenia, tu coś wrzuci, tam dosypie, tu spali, tam rozpuści i w ogóle nie zwraca uwagi na rezultaty, na wyniki pomiarów, całkiem słusznie mógłby uznać, że to - przywołując Miłosza - "wariat na swobodzie". Jednak w wielu aspektach z taką dokładnie sytuacją mamy do czynienia w Polsce. Niby jest tysiące doświadczeń, setki udanych i nieudanych przedsięwzięć, z których moża by wyciągąć wnioski, tymczasem zachowanie przywołane w powyższym przykładzie dominuje. Od lat nie milkną narzekania na stan państwa i klasy politycznej, i od tych samych lat za jedno i drugie odpowiadają te same twarze, te same formacje. Ktoś to towarzystwo krytykuje, a potem znowu daje mu władzę.W partiach ubiegających się o nią podoby mechanizm też daje o sobie znać. I to jest chyba najważniejsza rzecz, na jaką warto zwrócić uwagę przy okazji afery z Januszem Kaczmarkiem, bodaj najbardziej kuriozalnym gostkiem na politycznej scenie. Oczywiście jest istotne, w jaki sposób potoczy się dalej sprawa przecieku, kto za to beknie, jak się to odbije na sondażach, czy i kiedy dojdzie do przedterminowych wyborów i z jakim rezultatem się one zakończą. Ale kluczową sprawą dla ludzi, którzy popierają PiS i przedsięwzięcia rządu Jarosława Kaczyńskiego powinno być to, czy i jeśli już, to w jakim stopniu zmieni on swój pogląd na to, czym jest prawidłowe fukcjonowanie państwa.Do tej pory bowiem z pełną politowania wyższością traktował wszelkie krytyki swojej filozofii polegającej z grubsza na tym, by najważniejsze urzędy obsadzić zaufanymi ludźmi z własnego wskazania. Sugestie, że tworzenie silnego państwa polega tak naprawdę na uzbrajaniu go w mechanizmy dające mu uodporność na zmianę władzy, zbywał jako pięknoduchowstwo i rozkoszny intelektualny abstrakcjonizm. A przecież i tak publicyści i komentatorzy wytykający mu ten błąd, z dużą dozą dobrej woli, przyznajmy, zakładali, że błędne decyzje personalne wydarzą się jego potecjalnemu następcy (domyślnie przyjmując, że Kaczyński jest dobry chociaż w tym, jak obsadzać strategiczne z punktu widzenia własnej polityki resorty). Tymczasem, jak się okazało, popełnił w tej materii nie to, że błąd, ale wielbłąd.Każdemu normalnemu człowiekowi, świadomemu, że jego błędne decyzje są przyczyną bardzo wymiernych kosztów, zapaliłaby się po takim doświadczeniu lampka. Aż się prosi, żeby premier przyjął ten fakt do wiadomości i wyciągnął z tego wniosek oczywisty nawet dla przedszkolaka. Ktoś powie, że taka argumentacja jest chybiona, ponieważ akurat te funkcje, o których mowa przy okazji ostatniej afery, po prostu muszą być obsadzane zaufanymi ludźmi i koniec. Być może. Ale wspomniana przeze mnie praktyka dotyczy całej przestrzeni funkcji publicznych, nawet tych, które formalnie są zajmowane na drodze konkursów (wszyscy wiedzą, jakie zwykle są te konkursy), mnożonych w dodatku bez opamiętania, by zaspokoić sitwiarskie potrzeby i zapłacić koszty zawarcia koalicji.Skoro w kluczowych i dla działania państwa, i dla polityki partii rządzącej, i dla jej prestiżu funkcjach pojawili się człokowie ni mniej ni więcej tylko jakiegoś lokalnego układziku funkcjonującego w Gdańsku, to trudno o poważniejszy policzek dla ludzi wojujących z tego rodzaju patologiami tak ostro, że do podobnych nieformalnych fraternii (względnie do bardzo formalnego ZOMO) zapisują każdego, kto się z nimi w jakiejś sprawie nie zgadza. I w niczym nie usprawiedliwia tego faktu idiotyczne zachowanie części mediów i opozycji (to osobny kryminał, wart zresztą całego elaboratu). Jeśli zatem nie troska o państwo, to może chociaż doznany obciach zmuszą tego czy owego do poważnej refleksji.Jednak z jakiegoś powodu jestem spokojny o to, że wynikami przeprowadzanych w naszym laboratorium eksperymentów zainteresują się tylko politolodzy, publicyści i inni badacze mechanizmów władzy. Bo naszym lokalnym laborantom od lat zależy tylko na jednym - żeby się dostać do środka, mieszać w menzurkach i podkręcać temperaturę.

Brak głosów