Nie"łatwa" kompania

Obrazek użytkownika trinevo

<p>Ostatnio któryś już raz z rzędu obejrzałem sobie serial "Band of brothers", pokazujący szlak bojowy "E Company" (Easy Company), jednej z najbardziej doborowych kompanii 101 dywizji powietrzno-desantowej US Army. Producenci serialu, Steven Spielberg i Tom Hanks, wzięli się za szlak bojowy bodaj najsłynniejszej grupy uderzeniowej wchodzącej w skład "101 Airborne", mając sporo doświadczeń po nakręceniu świetnego rzemieślniczo "Saving Private Ryan". Wyszła im rzecz wspaniała. Dziesięcioczęściowy serial, okraszany fragmentami wywiadów przeprowadzonych z żyjącymi jeszcze członkami Kompanii E, ze świetnie prowadzoną opowieścią o poszczególnych etapach formowania się i hartowania grupy amerykańskich spadochroniarzy. Od szkolenia pod okiem kapitana Sobel'a (encyklopedycznego dupka), poprzez lądowanie w Normandii, zmagania o mosty w Holandii, odpieranie niemieckiej ofensywy w Ardenach (tutaj nastąpił najtrudniejszy etap tej drogi, jakim okazała się zima w Bastogne spędzona pod deszczem artyleryjskiego ostrzału), wreszcie wdzieranie się do Niemiec, uwalnianie obozów zagłady i finał w Orlim Gnieździe w Berchtesgaden.</p><p></p><p>Niektóre z odcinków są "opowiadane" przez jednego z członków kompanii, co daje okazję pokazania rozgrywających się wydarzeń z różnych perspektyw: dowódcy, oderwanego od swojej kompanii przez awans, który wciska go w armijną biurokrację; sierżanta, który pozbawiony wsparcia oficera dowodzącego, sam musi utrzymać kompanię w ryzach w czasie najtrudniejszych walk w Bastogne; szeregowca, który wraca po długiej rekonwalescencji z tyłów frontu i znajduje swój dawny oddział i dawnych kolegów kompletnie odmienionych, w zasadzie obcych sobie; sanitariusza, dzień w dzień prowadzącego trudną walkę o każde życie.</p><p></p><p>Ten doskonały wojenny obraz udowadnia, jak fascynujące, ciekawe i porywające mogą być dobrze opowiedziane PRAWDZIWE historie. II Wojna Światowa to róg obfitości, pełen rozmaitych, niekiedy niewiarygodnych epizodów, o czym świadczy choćby książka Breuera Williama "Niewyjaśnione tajemnice II wojny światowej", rejestrująca najrozmaitsze przypadki, osobliwe wydarzenia, czy zbiegi okoliczności. Literatura w ogóle tętni rozmaitymi pamiętnikami z tego brzemiennego w skutki czasu. Można czerpać garściami.</p><p></p><p>-*-</p><p></p><p>Oczywiście gdy ktoś dzisiaj pisze o tym, że warto brać na warsztat prawdziwe, autentyczne historie, prawie na bank zacznie utyskiwać na "Czterech pancernych i psa" albo "Stawkę większą niż życie", jako na obrazy szkodliwe, upowszechniające fałsze. Mnie samego też specjalnie nie zachwyca to, że jest na nie tak niegasnący popyt, ale zdejmowanie ich z ramówki to jedno (tym bardziej, że da się to uczynić tylko w publicznej telewizji; prywatne natychmiast zaoferowały widzom możliwość oglądania obu produkcji u siebie). Z drugiej strony warto jednak zauważyć, że polski widz jak dotąd nie dostał po prostu szansy, by choćby spróbować obdarzyć sympatią film dużo wierniejszy historycznym realiom. Zupełnie inną sprawą jest, czy byłby on rzeczywiście tak lekki, czy postacie podbudowane odpowiednim aktorstwem wzbudziłyby podobną sympatię, co Gustlik czy Grigorij, i czy film nie stałby się odpychający choćby przez prawdziwy obraz towarzyszy radzieckich - nie jowialnych kamratów, ale swołoczy. Dopóki polski widz nie ma alternatywy (chodzi o alternatywę realną, serial, który miałby podobny "impact") wobec Janka i Marusi, można sobie tylko gdybać.</p><p></p><p>Być może zbliżająca się premiera filmu Andrzeja Wajdy o bodaj najbardziej brzemiennej w skutki dla naszego państwa zbrodni wojennej będzie punktem zwrotnym, być może nie. Jedno jest pewne: robi się powoli nudne to, że z roku na rok z okazji rocznicy Bitwy Warszawskiej słucham z jednej strony bredzenia o "Cudzie nad Wisłą", a z drugiej utyskiwań publicystów, których mierzi, że każdy sukces Polaków musi być im propagandowo odebrany i zdeponowany w rękach Opatrzności. Tyle że to jedyne, co publicyści mogą robić - i to bez rzeczywistego wpływu na opinię mas. Klucz do zmiany świadomości ludzi nie leży w słowie pisanym, bo to jest starannie omijane przez przytłaczającą większość. Powód do wstydu i smutku - a pewnie. Ale przede wszystkim fakt, który trzeba przyjąć do wiadomości.</p><p></p><p>Jeśli ktoś na poważnie myśli o czymś takim, jak polityka historyczna państwa, musi zrozumieć, że można ją zrealizować wyłącznie propagandą. Czyli określoną treścią dostarczaną do możliwie najszerszego obrońcy przez odpowiednio długi czas pod postacią najskuteczniejszego medium. Używano jej w celach złych, warto wykorzystać jej siłę w celu dobrym. Odpowiedzią jest "motion picture". I nie film, na który do kina pójdzie pies z kulawą nogą, a w telewizji poleci raz czy dwa, lecz serial telewizyjny. Taki, który można puścić wieczorową porą, nawet jeśli miałyby go przerywać reklamy proszków i szamponów. Decyduje bowiem smutny może, ale prawdziwy stan rzeczy: do masowego odbiorcy można dziś dotrzeć tylko tym kanałem, który nie wymaga odeń ruszania dupy gdziekolwiek.</p>

Brak głosów