Pod rządami MO

Obrazek użytkownika Free Your Mind
Blog

Z jednodniowym opóźnieniem, ale i zaciekawieniem prześledziłem dyskusję na blogu w.s media dotyczącą dziennikarzy w kontekście sprawy W. Sumlińskiego. Także jak w.s media uważam, że mamy do czynienia z ostateczną już weryfikacją środowiska ludzi pracujących w środkach masowego przekazu, przy czym, co już kiedyś, pisząc o tej sprawie, głosiłem, uważam, że werdykt będzie negatywny.

Biorąc pod uwagę to, że nieco czasu od głośnej próby samobójczej zaszczutego przez bezpieczniaków dziennikarza minęło i nic specjalnego się nie dzieje, możemy powiedzieć wprost, że Bezpieka odniosła podwójny sukces: pokazała, że ciemni jak róg tabakiery pseudo-politycy rządowi idą na jej pasku, (a w związku z tym) dała do zrozumienia środowisku dziennikarskiemu, że wszystkie porządki w państwie stopniowo (co ma sugerować: nieodwracalnie) przyjmują dawny kształt. Jak dawny i jaki dawny? Bezpieczniacki po prostu, tak jak za sowieckiej Polski bywało.

Przy takim obrocie sprawy - bez względu na to, czy bezpieczniacy urządzają sobie wolną amerykankę po prostu dla sportu, by się popisać przed ruskimi czy innymi kolegami - czy też faktycznie odzyskują pełnię władzy politycznej (bo przecież o to w gruncie rzeczy chodzi) - sprawa Sumlińskiego ma o wiele poważniejszy wymiar niż się ją zwykle przedstawia. Właściwie to kwestia zachowania (przecież mocno nadszarpniętego, o ile w ogóle istniejącego) etosu dziennikarskiego jest tu zupełnie drugorzędna, choć można i nią się zajmować. Ja jednak uważam, że od olbrzymiej większości dziennikarzy nie możemy się spodziewać żadnego kontrataku wobec bezpieczniaków, ponieważ, jeśli mnie pamięć nie myli, to bezpieczniakom z reguły przeciwstawiają się ci, co nie boją się wyjść na ulicę, a następnie zostać zwiniętymi na komisariat. Zaraz jeszcze do tego wątku wrócę.

Zachowania polityków Tuska w całej tej sprawie pokazują, że PO mogłaby się z powodzeniem przemianować na MO i mieć takie logo: 

I pal ich diabli, jeśli bowiem tak bardzo boją się bezpieczniaków, to znaczy, że do polityki w ogóle się nie nadają. O PSL-u nie piszę, bo Pawlak ma już jazdę bez trzymanki, porównując gazetowe opisywanie "rodzinnych obyczajów" w firmach państwowych do nagonki na Żydów czy krwawych prześladowań mikołajczykowskiego PSL-u. Można powiedzieć ci (znaczy "ludowcy") wzięli już swoją nagrodę. PO (MO) zresztą też.

Pozostaje kwestia dziennikarzy. Gdyby stanowili oni zwartą grupę ludzi bezkompromisowych, przeciwstawienie się bezpieczniakom nie stanowiłoby większej trudności. W przeciwnym razie należy się najwyżej modlić o takich, co gotowi są pójść na taki bój, w sytuacji, gdy specjaliści od kół nie stanowią tylko anegdotycznego dodatku do taśm z podsłuchów kolesi Kaczmarka, ale faktycznie w Polsce XXI wieku działają i są pod bezpieczniacką ochroną. Każdemu, tedy i dziennikarzowi, wszak, życie miłe i właściwie nie ma co się dziwić. O wiele łatwiej jest pisać o "zdrowiu Tuska", "wypowiedziach Palikota" czy "gafach Kaczyńskiego" niż narazić się na spotkanie w bramie ze smutnymi panami, którzy mogą spytać, czy komuś się nie spieszy na tamten świat.

Nie chciałbym oczywiście wyrokować o całym środowisku dziennikarskim, bo przecież są tam także ludzie wielkiego charakteru, by wskazać choćby na Wildsteina. Zresztą, casus tego ostatniego i to w sprawie tak ewidentnej jak zabójstwo Pyjasa, pokazuje, że Bezpieka zwyczajnie rządzi tym krajem zza pleców większości wpływowych ludzi w przeróżnych instytucjach, nie tylko w administracji państwowej i ma się bardzo dobrze, a więc, mówiąc obrazowo, walka jednego wilka przeciwko sforze ujadających psów nie daje wielkich szans powodzenia. Choć, dzięki Bogu, Wildstein nie skończył tak, jak jeden z głównych bohaterów "Gier ulicznych" Krauzego (znakomity film o sile bezpieczniaków właśnie w okresie "transformacji", polecam tym, którzy nie widzieli).

Co więcej, stopień skorumpowania struktur tego państwa, przeżarcia ich przez bezpieczniaków, spenetrowania tylu dziedzin życia, że w głowie może się zakręcić (słynna fraza Lindy z "Psów" mówiąca, by ubek poszedł pracować do Polskich Nagrań, skoro potrafi tylko przesłuchiwać, wcale nie jest daleka od prawdy), nakazywałby bić na alarm i nieustannie publikować demaskatorskie artykuły, stawiać bezpieczniaków przed sądem, ale przecież nie jest możliwe utrącenie kręgosłupa w organizmie, w którym się żyje. I myślę, że tu jest pies pogrzebany. Powtarzam, nawet nie winię za to dziennikarzy, bo przecież są zwykłymi ludźmi traktującymi pracę w mediach jako po prostu informowanie o bieżących sprawach plus najwyżej czasem komentowanie i utyskiwanie (pomijam, oczywiście, dziennikarzy pracujących dla agentury lub jako agentura) - nie jako drogę do radykalnego zmieniania republiki bananowej, w jakiej mieszkamy. Otóż wielu ludzi, tak chyba jak w Rosji (co zresztą należy wliczyć w poczet sukcesów Bezpieki) uznało, że tak już musi być, że taka właśnie jest Polska.

Problem w tym, że nawet tych wielu ludzi nie można za takie przekonania winić. Wybierani przez nich politycy usankcjonowali taki porządek rzeczy. Stało się to w 1989 r., a potem (poza niewielkimi zawirowaniami za wiadomych nam rządów), zostało utrwalone i przypieczętowane kolejnymi politycznymi układami. O ile peerel był sowieckim obozem koncentracyjnym, o tyle post-peerel można porównać do antropologicznego zoo, w którym obywatelom zrobiono wybiegi i możliwość wylegiwania się tu i tam, ale którym jednocześnie zakazano wychodzić poza granice wyznaczone fosą czy kolczastym ogrodzeniem. Po blisko 20 latach można powiedzieć, że części ludziom to jest obojętne (zdradzają wciąż syndrom niedawnego wyjścia z obozu - grunt, że można się najeść, napić i przespać, nawet, jeśli kogoś tam w innym boksie ktoś postraszył pałką), a część zaczyna się gniewnie przechadzać wzdłuż ogrodzeń. Tylko, że jak na razie gniew jest zbyt słaby.

Można mieć satysfakcję, że choćby w Internecie istnieje możliwość wymiany poglądów i pewnego społecznego konsolidowania się (a także utwierdzania się w przekonaniu, że nasze państwo przejmuje na własność Bezpieka) - jak się bowiem pomyśli o 1993 r., a potem 1995 czy 1997, czyli tryumfalnych powrotach komunistów, to poczucie tamtej bezradności i upokorzenia już nie wraca. Należy jednak mieć świadomość, że dziś już bezpieczniacy nie potrzebują żadnych komunistów. System sowiecki wymyślony przez agentów dla agentów posługiwał się czerwonymi na zasadzie pewnego instrumentu do ukonstytuowania nowego państwa. I mechanizm ten znakomicie się sprawdzał, dopóki się nie okazało, że rządzenie za pomocą czerwonych jest (nie tylko ekonomicznie) zupełnie nieefektywne. Dziś więc Bezpieka wykorzystywać może (i robi to) inne ugrupowania, jak PO, do realizowania swoich celów, a gdy PO ulegnie zużyciu, znajdzie nowe polityczne rozwiązanie. Znaczy to jednak zarazem, że na tym tle siła tych niezłomnych dziennikarzy, którzy - czego sobie zapewne życzylibyśmy - zdolni byliby przeciwstawić się takiemu molochowi, nie wygląda zbyt imponująco.

W Stanach Zjednoczonych, gdy dziennikarze dokonywali jakichś odkryć afer politycznych, to mieli za sobą nie tylko innych wolnych ludzi wolnych mediów, ale też społeczeństwo wyczulone na punkcie uczciwości w polityce i wszelkich nadużyć. W Polsce po większości afer nie tylko większość ludzi mediów wzrusza ramionami, ale też i spora część Polaków mówi "no i co z tego?" Oczywiście, znakomicie byłoby, gdyby nasi dziennikarze, nie bacząc na niebezpieczeństwa i narażanie życia, gotowi byliby zwalczać bezpieczniaków i demaskować ich działania. Czy jednak mogą oni liczyć na szersze wsparcie?

Tym niemniej, sprawa Sumlińskiego zamyka w jakimś sensie dotychczasową, wieloletnią dyskusję na temat wolności w naszym państwie oraz na temat tego, że "przy okrągłym stole inaczej się nie dało, jak wejść w układ z Bezpieką i pozostawić jej wolną rękę na następne lata". Teraz należy podjąć zupełnie nowe działania, jeśli bowiem tym razem nie rozwali się raz na zawsze bezpieczniackich struktur stanowiących nieformalny rdzeń obecnego polskiego państwa, bezpieczniacy będą rządzić nim przez następne 50 lat.    

Brak głosów